Jak zostałam hejterką

Jest pierwszy wyrok w aferze hejterskiej zwanej też „farmą trolli w Ministerstwie Sprawiedliwości”. Dziś Sąd Rejonowy dla Warszawy Śródmieścia (sędzia Michał Kowalski) uznał mnie winną przestępstwa pomówienia za pomocą środków masowego komunikowania (art. 212 kk) sędziów Macieja Nawackiego (członek neo-KRS i prezes Sądu Rejonowego w Olsztynie) i Konrada Wytrykowskiego (neosędzia Izby Dyscyplinarnej SN) o udział w grupie hejterskiej.

To linki do tekstów wyrażających opinie, za pomocą których miałam popełnić przestępstwo: (1) KRS uprała brudy w sprawie afery hejterskiej, (2), Miecz Damoklesa, czyli władza nad władzą, (3) Autokontrola, czyli kasta sprawdza kastę.

Sąd oddalił wnioski dowodowe obrony zmierzające do ustalenia, czy oskarżyciele byli członkami grupy hejterskiej (chodzi głównie o dane z nośników współuczestniczki grupy hejterskiej występującej pod nickiem MałaEmi). Wyjaśnił, że w procesach z art. 212 kk dotyczących dziennikarzy nie dochodzi się prawdy, a jedynie ocenia rzetelność.

Nie było mnie dziś w sądzie, bo śledziłam – by opisać i skomentować – rozprawę przed TK w sprawie wniosku Prokuratora Generalnego przeciw prawu do sądu gwarantowanemu Europejską Konwencją Praw Człowieka. Prosiłam sąd o wyznaczenie innego terminu na mowy końcowe i wyrok, ale odmówił. Nie znam szczegółów uzasadnienia ustnego, ale wyrok może być odebrany jako ograniczający wolność słowa i krytyki funkcjonariuszy władzy. To szczególnie groźnie w państwie, w którym nie działa większość organów kontroli.

Poniżej przygotowane przeze mnie wystąpienie końcowe, którego nie miałam okazji wygłosić, a które wyjaśnia też tło całej sprawy:

Wysoki Sądzie,

jestem dziennikarką niemal od początku III RP. Zawsze zajmowałam się tematyką praworządności, praw człowieka, bo dziennikarstwo interesuje mnie wyłącznie dlatego, że daje szansę zmieniania rzeczywistości na lepszą.

1

Tak jak zawsze, tak w tym przypadku nie działałam w złej wierze. Nie pomówiłam oskarżycieli prywatnych. Moje publikacje mieszczą się w granicach dopuszczalnych w debacie publicznej. Była to debata o niezwykle bulwersującej sprawie dotyczącej sędziowskiej niezawisłości. Chodziło o nagonkę na sędziów krytykujących sposób, w jaki władza polityczna przekształca instytucje wymiaru sprawiedliwości. Jej efektem była utrata stanowiska przez wiceministra sprawiedliwości. Między innymi zapewnił on jedną z głównych inicjatorek, organizatorek i wykonawczyń ataku na sędziów: „za dobro nie karzemy”, co w kontekście tej wypowiedzi oznaczało gwarancję nieodpowiedzialności.

Nie lżyłam oskarżycieli, nie wyszydzałam ich. Wyrażałam opinie. Jestem oskarżona o treści zawarte w komentarzach, a nie w tekstach informacyjnych. Opinie, zgodnie z utrwalonym orzecznictwem dotyczącym wolności słowa, rządzą się innymi prawami niż informacja.

Oskarżyciele prywatni są wysokimi funkcjonariuszami władzy, a więc muszą się liczyć – co wielokrotnie stwierdzał m.in. Trybunał Praw Człowieka – z krytyką, a nawet dosadnymi opiniami na swój temat: zarówno na temat kwalifikacji i walorów osobistych, jak i zachowań i sposobu pełnienia funkcji. Wymaga się od nich „grubszej skóry”.

2

Obaj oskarżyciele byli wielokrotnie publicznie wymieniani z imienia i nazwiska jako członkowie grupy hejterskiej. Ich nazwiska widnieją na szeroko publikowanych w mediach zrzutach z komunikatora WhatsApp, gdzie grupa się komunikowała. A więc ich udział w tej grupie był uwiarygodniony. Nie mógł być udowodniony, bo dziennikarze nie mają uprawnień śledczych, nie mogą żądać danych od teleoperatorów czy wydania im urządzeń telekomunikacyjnych będących własnością osób podpisanych pod postami grupy hejterskiej, by sprawdzić, czy te posty były z nich wysyłane. Takie dane dziennikarz mógłby zdobyć, jedynie łamiąc prawo.

Jednocześnie wszystkie instytucje, które mają władzę i środki, by wyjaśnić ich faktyczny udział – lub jego brak – w tej aferze, zbojkotowały swoje obowiązki. Mam tu na myśli rzecznika dyscyplinarnego dla sędziów, który ograniczył się do przesłuchania (choć i to nie jest pewne) zainteresowanych i po niespełna miesiącu oświadczył, że nie widzi materiału na zarzuty (choć o ile mi wiadomo, oficjalnie sprawy nie zamknął). Neo-Krajową Radę Sądownictwa, której członkiem jest jeden z oskarżycieli, która najpierw wydała bardzo ostry komunikat potępiający uczestników afery hejterskiej, a potem cichcem go usunęła ze strony internetowej, zastępując innym: uznającym, że nie ma dowodów na udział w tej aferze sędziów. Nie wiadomo, na jakiej podstawie tak stwierdziła.

Mam tu na myśli prokuraturę, która ograniczyła się do przesłuchania kilkunastu poszkodowanych sędziów. Jak się dowiedzieliśmy podczas tego procesu od oskarżycieli, prokuratura zaniechała starań o zdobycie materiału dowodowego: nie zabezpieczyła urządzeń teleinformatycznych osób wymienianych jako członkowie grupy „Kasta” na komunikatorze WhatsApp. Powinna to była zrobić natychmiast po wszczęciu śledztwa. A od oskarżycieli dowiedzieliśmy się, że nawet nie zostali w tej sprawie przesłuchani.

Skoro organy powołane do dochodzenia prawdy i wyposażone w odpowiednie instrumenty prawne nie dopełniły swoich obowiązków, nie można oczekiwać od dziennikarzy milczenia, dopóki sprawa nie zostanie udowodniona. Byłoby to zaprzeczeniem konstytucyjnej roli mediów i naruszeniem konstytucyjnego prawa obywateli do informacji o działaniach władzy. Przypomnę: afera hejterska miała mieć miejsce w Ministerstwie Sprawiedliwości.

W „aferze hejterskiej” dziennikarze, którzy zajmowali się nią w sposób śledczy, zrobili wszystko, co mogli zrobić legalnie: zabezpieczyli dowody w postaci dokumentacji przechowywanej w „chmurze” przez sygnalistkę i współanimatorkę tej afery Emilię Szmydt. W tych zabezpieczonych materiałach jest nie tylko cała korespondencja grupy „Kasta” na WhatsAppie (Emilia Szmydt była jej członkinią), ale też numery telefonów osób uczestniczących w tej korespondencji. I nie jest tak, jak twierdzą oskarżyciele: że można przypisać do dowolnego telefonu ich nazwisko. Owszem, można, ale można też u operatora telekomunikacyjnego sprawdzić, czy ten numer był na ich nazwisko zarejestrowany. Tyle że danych od teleoperatora dziennikarze nie mogą zażądać. Mogłaby to zrobić prokuratura czy sąd. W ten sposób wiedzielibyśmy, czy zarzut stawiany oskarżycielom przez media – udziału w aferze hejterskiej – był prawdziwy. Jeśli był prawdziwy, oskarżenie o pomówienie upada, bo ujawnianie faktów w interesie publicznym nie jest przestępstwem.

3

Co do mnie – nie zajmowałam się sprawą śledczo. Nie dochodziłam do prawdy. Polegałam na ustaleniach innych dziennikarzy. W tym na tym, co widziałam na własne oczy, na printscreenach z komunikatora WhatsApp. Jeśli komentowałabym prognozę pogody, nie dzwoniłabym w tej sprawie do Instytutu Meteorologii, tylko oparłabym się na informacji przedstawionej w telewizji lub w internecie. Mam prawo ufać, że fachowcy tę prognozę sprawdzili przed opublikowaniem. Tak było w tej sprawie z ustaleniami dziennikarzy śledczych, na których się oparłam.

Moje teksty miały charakter komentarzowy, felietonowy. Przy tej formie dziennikarskiej nie ma praktyki, by zwracać się do wymienionych w nich osób o komentarz do tego, co zamierza się o nich napisać. Gdyby było inaczej – ta forma dziennikarstwa nie istniałaby. Ani na piśmie, ani w formie dyskusji komentatorów w audycjach radiowych czy telewizyjnych. Trudno sobie bowiem wyobrazić, żeby np. dziennikarz, komentując jakieś zdarzenie na żywo, mówił: „przepraszam państwa, ale zanim ocenię X, muszę to z nim telefonicznie skonsultować”. Nie ma powodu, żeby komentarze pisemne rządziły się innymi prawami niż mówione. Prawo prasowe ich nie różnicuje.

Ponadto zwracanie się przeze mnie do oskarżycieli o zajęcie stanowiska w sprawie ich domniemanego uczestnictwa w grupie „Kasta” nie miałoby sensu: obaj w publicznych wypowiedziach, a nawet na piśmie, zaprzeczyli temu kategorycznie. Po co więc miałabym zabiegać o ich stanowisko? Czy powinnam się liczyć z tym, że zmienią zdanie?

Jednak aby zachować dystans wobec stwierdzeń o ich uczestnictwie w grupie „Kasta”, zaopatrywałam w swoich tekstach nazwiska domniemanych członków grupy hejterskiej ostrożnościowymi sformułowaniami typu: „wymieniani są”, „ich nazwiska padają w kontekście afery” itp. Jeden z oskarżycieli stwierdził, że gdybym napisała „jak napisał Onet”, to nie byłoby przestępstwa. Na czym polega prawnokarna różnica? Nie wyjaśnił.

4

Przyznaję, że pomyliłam oskarżycieli: zamiast Konrada Wytrykowskiego wymieniłam Macieja Nawackiego. Nie uczyniłam jednak tego z rozmysłem, a przez pomyłkę. Gdy tylko się zorientowałam – poprawiłam błąd. Oskarżyciel Nawacki zarzuca mi, że go nie przeprosiłam. Ale przeprosin nie żądał. Mało tego: nie żądał ode mnie poprawienia błędu. Poprawiłam go, bo zorientowałam się sama, że go popełniłam. Gdybym pod tekstem umieściła przeprosiny informujące, że wcześniej wymieniłam tam nazwisko Macieja Nawackiego, zapewne oskarżyłby mnie o wtórną wiktymizację – tak zrobił w innym procesie obecny zastępca rzecznika dyscyplinarnego dla sędziów Przemysław Radzik. Zresztą proponowałam oskarżycielowi Maciejowi Nawackiemu przed pierwszą rozprawą, że go przeproszę – nie chciał.

5

Nie pomówiłam oskarżycieli, że uprawiali stalking i udostępniali opinii publicznej dokumentację sędziów. Napisałam: „możliwe byłoby postawienie im zarzutu o stalking i wynoszenie dokumentów służbowych”. Czy to zdanie jest nieprawdziwe? Przecież opisany sposób działania grupy hejterskiej można rozważać pod kątem tych przestępstw. Dokumenty służbowe były upubliczniane. Sędziowie byli prześladowani.

Ja nie mam mocy stawiania zarzutów. Mogę natomiast – jak każdy dziennikarz czy komentator – spekulować, czy dane zachowanie wypełnia znamiona przestępstwa. W mediach i życiu publicznym ocenianie zdarzeń czy sytuacji w kontekście prawnokarnym to codzienność. Oskarżyciele np. ocenili tak – w piśmie złożonym do akt sprawy – moje zwolnienie lekarskie, nazywając je „wprowadzeniem sądu w błąd”. A „wprowadzenie sądu w błąd” w tym wypadku to karalne poświadczenie nieprawdy.

Tego, czy oskarżyciele byli w grupie, która dopuszczała się zachowań, o których przestępności można spekulować – nie dowiemy się, jeśli prokuratura i inne organy państwa mające uprawnienia do prowadzenia postępowania dowodowego w dalszym ciągu nie będą wypełniać swoich obowiązków.

6

Żyjemy w kraju, w którym prokuratura chroni władzę przed odpowiedzialnością. W kraju, w którym nie ma prawnej ochrony sygnalistów. W którym władza notorycznie łamie prawo prasowe i ustawę o dostępie do informacji publicznej, nie odpowiadając na pytania. Sama wszczęłam kilka postępowań przed sądem administracyjnym – za własne pieniądze – bo władza nie odpowiada na moje pytania dotyczące jej działalności. I wiem, że nawet jeśli je wygram – i tak nie uzyskam odpowiedzi. Bo nie ma w Polsce instytucji, która wymusiłaby na władzy zachowania zgodne z sądowym wyrokiem. Poza Polską też, bo polskie władze nie wykonują orzeczeń międzynarodowych trybunałów.

W Trybunale Konstytucyjnym czeka sprawa wniesiona przeciw ustawie o dostępie do informacji publicznej przez pierwszą prezes Sądu Najwyższego. Jeśli zostanie rozstrzygnięta zgodnie z wnioskiem, wiele instytucji nie będzie już „musiało” łamać prawa, nie udzielając informacji, bo nie będzie miało takiego obowiązku.

Dziennikarze niedługo mogą się okazać jedyną instytucją kontrolną. Ustanawianie zaporowych standardów dla wyrażania opinii to piłowanie podstaw demokracji, opartej na wolności informacji i debaty.