Caryca Witek, co się komisji nie kłania

Środowe przesłuchanie Elżbiety Witek przez sejmową komisję śledczą ds. wyborów kopertowych zapowiadało się frapująco. Mieliśmy obejrzeć niedawną carycę Katarzynę Wielką polskiego Sejmu, władczynię absolutną i niemiłosierną, osobę, która dla dobra swojej partii robiła z regulaminem Sejmu cuda niewidziane wcześniej i w ogóle trzymała posłów opozycji na krótkiej smyczy. A wszystko zawsze z miażdżącą, nieubłaganą konsekwencją.

Wzięła na siebie nawet reasumpcje głosowań, które nie wypadły po myśli PiS, chociaż mogła się (i wciąż może) spodziewać odpowiedzialności za przekroczenie uprawnień. Interesująco było zobaczyć, jak radzi sobie w ogniu pytań, pozbawiona pancerza władzy, gdy osoby, nad którymi niedawno ją miała, będą ją „przesłuchiwać” – już sam fakt poddania się „przesłuchaniu” musiał być dla niej emocjonalnie i ambicjonalnie trudny.

Trzeba przyznać, że Elżbieta Witek nie dała się wytrącić z roli carycy, nerwy trzymała na wodzy, udawało się jej trzymać sparing partnerów na dystans, tak że ich ciosy nie były w stanie jej znokautować ani nawet popsuć fryzury.

Tyle w warstwie spektaklu.

W warstwie merytorycznej niczego nowego się nie dowiedzieliśmy. Elżbieta Witek konsekwentnie twierdziła, że spełniała w sprawie wyborów kopertowych rolę w zasadzie techniczną: wprowadziła ustawę pod obrady, poddała głosowaniu – i tyle. Wypełniała konstytucyjne obowiązki. Dlaczego ustawa o wyborach kopertowych – która bądź co bądź dotyczyła najważniejszego w demokracji aktu: wyborczego – została uchwalona w trzy godziny? Bez pracy w komisjach? Bez konsultacji ze specjalistami od pandemii, przy negatywnej opinii Państwowej Komisji Wyborczej? Dlaczego wybory miała organizować Poczta Polska? Dlaczego nie było opinii o zgodności takiego rozwiązania z konstytucją? Dlaczego nie zdecydowano się na wprowadzenie stanu nadzwyczajnego w związku z pandemią, co oznaczałoby automatycznie zatrzymanie biegu terminu wyborów i usuwało wszelkie wątpliwości, że z powodu odroczenia wygaśnie kadencja Andrzeja Dudy i nastąpi bezkrólewie (czy raczej bezprezydencie)?

Na to wszystko pani marszałek odpowiadała, że nie wie, bo to nie należało do jej kompetencji. Na pytanie przewodniczącego Dariusza Jońskiego (KO), co w takim razie wie o sprawie uchwalenia przez Sejm ustawy o wyborach korespondencyjnych, odczytała z protokołu wyniki głosowania nad jej przyjęciem.

I trzeba przyznać, że miała rację: większość z tych rzeczy to nie jej sprawa (choć posłom swojej partii na pytania niezwiązane z jej obowiązkami, np. czy podziela opinię, że opozycja chciała zerwać wybory, by wymienić swojego kandydata na prezydenta, odpowiadała chętnie). Treść ustawy – to nie jej sprawa, podobnie jak przyjmowanie takiej czy innej strategii co do zbliżających się wyborów prezydenckich czy ocena wykonalności ustawy.

Ale jest tzw. faktem notoryjnym, czyli znanym powszechnie i niespornym, że cały mechanizm rządów PiS, dzięki któremu był tak skuteczny w demolowaniu państwa prawnego, to był „pas transmisyjny”, czyli przejęcie wszystkich elementów władzy ustawodawczej i sądowniczej przez wykonawczą, mieszanie ról i wychodzenie poza kompetencje. Marszałek Sejmu był niezwykle ważnym elementem tego mechanizmu i działał w ścisłej łączności z partią rządzącą. Bez jego (w tym wypadku jej – Elżbiety Witek) konsultowanej na bieżąco działalności walec PiS nie przetoczyłby się przez Polskę z tak destrukcyjną siłą.

Wszyscy – zwolennicy i przeciwnicy PiS – dobrze wiedzieli, że marszałek Witek sumiennie wywiąże się z każdego powierzonego przez partię zadania i że nie jest przywiązana ani do konstytucyjnej zasady trójpodziału władzy, ani do idei parlamentaryzmu działającego metodą debaty i ucierania się stanowisk.

To samo zrobiła przed sejmową komisją śledczą. Nie dała się wyprowadzić z równowagi przez członków komisji, ale do historii przejdzie – podobnie jak Kamiński i Wąsik – jako symbol głębokiej patologii rządzenia.