Władza znęcania

Raz na kilka miesięcy dowiadujemy się o znęcaniu nad osobami zamkniętymi w jakiejś placówce: przedszkolu, szkole, domu opieki nad seniorami, szpitalu psychiatrycznym, więzieniu, poprawczaku czy areszcie. Wirtualna Polska opisała w poniedziałek znęcanie się nad niepełnosprawnymi dziećmi w Domu Pomocy Społecznej w Jordanowie.

Materiał Wirtualnej Polski spowodował lawinę reakcji: prokuratura wszczęła śledztwo i postawiła już dwóm osobom zarzuty, wojewoda małopolski wszczął kontrolę, a Marlena Maląg, minister rodziny i polityki społecznej, zapowiedziała, że takie kontrole będą w DPS-ach w całej Polsce.

Kontrola – to jest słowo klucz. Bo w chronionych przed światem zewnętrznym warunkach instytucji totalnej wychodzą z człowieka demony. Szczególnie narażone są osoby bezbronne i zależne, jak dzieci czy ludzie starzy. Wielu z nas w dzieciństwie doświadczyło znęcania, mimo że mogliśmy wtedy tak tego nie nazywać: dzieci mają skłonność do uznawania, że jeśli dorosły coś robi – to widać ma do tego prawo.

W latach 60. jako schorowane dziecko od piątego roku życia co roku jeździłam na dwa miesiące do sanatoriów. Te sanatoria spełniały warunki instytucji totalnych, bo byliśmy przez dłuższy czas skoszarowani, pod wyłączną władzą pielęgniarek i wychowawczyń, bez kontaktu z rodzicami. Mogliśmy pisać listy do domu, ale obowiązywała cenzura i listów ze skargami nie wysyłano. Pamiętam, że nie umiałam jeszcze pisać, ale mama dała mi zaadresowane kartki, na których miałam rysować, co robię. Narysowałam płaczącą dziewczynkę – i kartka wylądowała w koszu, a ja usłyszałam, że nie wolno denerwować mamy.

Jako podstawową karę grupową, głównie za hałasowanie, stosowano stanie z podniesionymi rękami. Kto opuścił – dostawał linijką. Bicie linijką po wierzchu dłoni było też samodzielną karą. Kiedyś – nie pamiętam, za co – siostra (pielęgniarka) przeszła przez kilka sypialń z linijką i każdemu wymierzała po trzy uderzenia. Leżeliśmy w łóżkach i czekaliśmy na swoją kolej, wsłuchując się w uderzenia. Indywidualną karą było klęczenie w kącie z rękami do góry i zamykanie w „kozie” (pomieszczeniu gospodarczym). Pojedynczych winowajców straszono też zrobieniem im zastrzyku.

Powszechnie stosowano zawstydzanie. Koniecznie przed całą grupą. Wywołany(a) musiał wystąpić, a jakiś mający władzę dorosły wyśmiewał go, zachęcając do tego inne dzieci. Absolutnym postrachem była dyrektorka zespołu sanatoriów, niska kobieta o wyglądzie czarownicy z bajki. W tamtym sanatorium straszono dzieci zamknięciem w „smutnym domku” (nikt go nie widział). Pamiętam scenę, gdy dzieci stoją kręgiem, wewnątrz stoi czarownica-dyrektorka i jakiś mały chłopiec, który coś zmalował. Dyrektorka krokiem polującego drapieżnika szła na niego i syczała: „chodź ze mną, zabiorę cię do smutnego domku”, on cofał się, dusząc od płaczu i strachu, i powtarzał: „już nie będę”. Wszyscy umieraliśmy ze strachu. Zbigniew Ziobro nazwałby to zapewne odstraszającą mocą kary wymierzanej w ramach prewencji ogólnej, czyli dla przykładu.

Kiedyś z koleżankami bawiłyśmy się przy strumyczku, w którym pływały kijanki. Łapałyśmy je i zaraz wypuszczałyśmy. Nakryła nas siostra (pielęgniarka) i nakrzyczała, że te z nas, które dotknęły kijanki, zachorują na raka i umrą. Nie pamiętam, jak zareagowały koleżanki, ale ja w nocy dostałam wysokiej gorączki i leżałam w przekonaniu, że umieram.

Niektórych okrutnych zachowań opiekunów nie potrafię zrozumieć. Na przykład nie wolno było podczas popołudniowego leżakowania pójść do toalety. Ciągle widzę małą, chudą Gabrysię w długiej burobiałej koszulinie, którą trzyma jak pieluchę między nogami i prosi wychowawczynię, że musi siusiu. Ta w kółko: „wracaj do łóżka”. W końcu koszula Gabrysi ciemnieje, a siki spływają po nogach. Gabrysia miała przeziębiony pęcherz, wszyscy to wiedzieli. Wychowawczyni też.

Problemy z moczeniem się w łóżku miały też inne dzieci. Kiedy komuś się to przydarzyło, był publicznie zawstydzany i stał bez spodni od piżamy.

Zawstydzanie nagością było jednym z bardziej wyrafinowanych sposobów karania. Kiedyś siostra przyprowadziła do sali dziewczynek nagiego chłopca. Nie wiem, czym zawinił, ale żądała, by na niego patrzeć i się wyśmiewać. Miałyśmy po kilka lat, ale już na tyle wrażliwości, by schować głowy pod kołdry.

Ja też miałam zostać wystawiona nago na widok publiczny. Kiedyś niechcący rozdarłam sukienkę – moją własną. Zobaczyły to siostry i wzięły mnie do dyżurki. Kazały mi ściągnąć sukienkę i majtki. Zdjęcia majtek odmówiłam, więc zaczęły je ściągać siłą i usiłowały wypchnąć mnie za drzwi dyżurki, gdzie ponad setka dzieci czekała w korytarzu przed stołówką. Gryzłam, kopałam, drapałam i darłam się tak bardzo, że dały w końcu spokój.

Stołówka bywała salą tortur. I nie chodzi o to, że co raz musieliśmy stawać z rękami do góry, bo było „za głośno”. Chodzi o przymuszanie do jedzenia. Siostry były rozliczane z tego, ile przybraliśmy na wadze, ważenie było co dwa tygodnie, przy okazji wizyty lekarza. Więc dbano, byśmy wszystko zjadali. Karmiono na siłę (ja tego uniknęłam, nie było odważnego, by ze mną spróbować). Pamiętam sceny karmienia, gdy podważano dziecku  łyżką zaciśnięte zęby i naciskano na staw żuchwowy, by otwarło buzię. Ale pamiętam też, jak koleżanka zwymiotowała do talerza. Usłyszała: „nie szkodzi, zjesz to”. I została nakarmiona rzygowinami.

Ale za to doświadczyłam tortury przymusowej inhalacji. Sposoby inhalacji były dwa. Jeden polegał na tym, że zamykano nas w pomieszczeniu z jakąś maszyną generującą leczniczą parę i chodziliśmy dookoła niej, oddychając. To było OK. Ale była też inhalacja indywidualna, do której zakładało się maskę podobną do przeciwgazowej. A ja miałam za sobą ciężkie ataki astmy, gdy zabierało mnie pogotowie (nie było wtedy sprejów rozkurczających oskrzela). A więc bardzo bałam się uduszenia. Nie chciałam założyć maski, więc założono mi ją na siłę, a ja dusiłam się z samego strachu. Potem szantażowano mnie, że jak będę niegrzeczna, to pójdę na inhalację.

Im byłam starsza, tym dorośli w sanatoriach na mniej sobie w stosunku do nas pozwalali. Pewnie dlatego, że łatwiej było się nam poskarżyć i mieliśmy większą świadomość, że niektóre zachowania dorosłych są niewłaściwe. Kiedyś ktoś poskarżył się lekarzowi (wizyta co dwa tygodnie) na którąś z tych praktyk i zrobiło się zamieszanie. Nikt się nie przyznał, więc dostaliśmy karę grupową: linijką po łapach.

W tamtych czasach bicie i poniżające taktowanie dzieci było kulturową normą – także w domach. I niekoniecznie były to „klapsy wychowawcze”. Dostawało się paskiem, kablem od żelazka, gumowym wężem. Potem chwaliliśmy się śladami na podwórku. Obrywało się także w szkole. Nasz dyrektor podstawówki miał kij: w połowie granatowy, w połowie jasno niebieski. Rozdawał nim razy i żartował, że niebieski koniec jest dla dziewcząt, granatowy dla chłopców. Bywało, że oberwałam, także „z liścia” w głowę. Raz skopał kolegę ze schodów. Rodzice zrobili awanturę, ale rozeszło się po kościach: mówiono, że dyrektor jest partyjny i w ogóle ma prawo być nerwowy, bo przeżył obóz koncentracyjny.

Teraz obyczaje się zmieniły, kary cielesne wobec dzieci są zakazane kodeksem rodzinnym – wprowadzono ten zakaz z inicjatywy ówczesnego premiera Donalda Tuska. Nie jest obarczony żadną sankcją, ale i tak wywołał wielką społeczną debatę, że oto łamie się konstytucyjne prawo rodziców do wychowywania dzieci.

Obyczaje się zmieniły i pewne zachowania – jak zmuszanie do klęczenia w kącie z rękami do góry czy kary cielesne – wywołują dziś oburzenie. Ale będą się zdarzać wszędzie tam, gdzie nie ma wystarczającej kontroli. Bo władza bez kontroli prowadzi do nadużyć. W ludzkiej naturze leży nadużywanie władzy nad drugim człowiekiem i budowanie w ten sposób własnego poczucia wartości i mocy.