Nieszkodliwa

Sąd drugiej instancji uchylił skazanie mnie za pomówienie sędziów Macieja Nawackiego i Konrada Wytrykowskiego o udział w aferze hejterskiej. I umorzył sprawę z powodu niskiej społecznej szkodliwości czynu. A więc mnie nie uniewinnił. Dopatrzył się w mojej krytyce znamion przestępstwa, ale uznał ją za nieszkodliwą. A czyn znikomo szkodliwy społecznie nie jest przestępstwem.

Nie ma jeszcze uzasadnienia na piśmie, więc nie wiem, w którym miejscu swoich komentarzy przekroczyłam zdaniem sądu granice wolności słowa. Broniący mnie w tej sprawie pro bono (a właściwie broniący wolności mediów) adwokaci Beata Czachowicz, Mikołaj Pietrzak i Przemysław Rosati, a także Helsińska Fundacja Praw Człowieka, która złożyła opinię przyjaciela sądu, podkreślali, że międzynarodowym standardem wolności mediów jest prawo do krytyki osób sprawujących władzę, nawet ostrej i przesadzonej. Szczególnie jeśli rzecz dotyczy sprawy istotnej i będącej przedmiotem ważnej debaty publicznej. Tak było i znowu jest – za sprawą nowych publikacji OKO.press i Onetu, a także materiałów w „Czarno na białym” TVN24 – z aferą hejterską. Krytyka panów Nawackiego i Wytrykowskiego, której dokonałam w tekstach, nie była przesadzona. Użycie słowa „hejter” było w okolicznościach tej sprawy jak najbardziej na miejscu, a ja jeszcze zastrzegałam, że panowie „są wymieniani” jako uczestnicy hejtu, a więc nie przesądzałam ich udziału w aferze. Mimo to sąd dopatrzył się „nieszkodliwych” znamion przestępstwa.

Z mojego osobistego punktu widzenia satysfakcjonujące byłoby uniewinnienie. Nie zrobiłam nic ponad to, co robię całe swoje zawodowe życie: w sposób raczej powściągliwy (choć ostatnimi laty trudno zachować powściągliwość) wzięłam udział w debacie publicznej. Więc wyrok stwierdzający, że naruszyłam wolność słowa, choć nieszkodliwie, mnie rozczarowuje.

Ale ze społecznego punktu widzenia wyrok jest satysfakcjonujący. Sąd powiedział bowiem dobitnie, że dziennikarze mają prawo korzystać z wiedzy dostępnej w przestrzeni publicznej, w tym ustaleń innych dziennikarzy, i komentując, nie muszą za każdym razem samodzielnie ustalać stanu faktycznego. Odwrotny standard ustanowił sąd pierwszej instancji, skazując mnie za pomówienie. Standard dla wolności debaty publicznej zabójczy, kneblujący usta komentatorom i blokujący kontrolną rolę mediów. W tej sprawie – afery hejterskiej – był to w dodatku standard szyderczy: żeby zdobyć niezbite dowody na to, kto wysyłał ujawnione za pomocą print screenów wypowiedzi na komunikatorach podpisane nazwiskami m.in. panów Nawackiego i Wytrykowskiego, dziennikarz musiałby zdobyć i zbadać za pomocą biegłego ich telefony, laptopy, tablety i komputery. Takie uprawnienia ma tylko prokuratura. Ta zaś w tej sprawie tego nie zrobiła, doprowadzając do bezpowrotnej utraty dowodów.

Chcąc zatem spełnić ten standard, dziennikarze w sprawie afery hejterskiej powinni zamilknąć, nie mogąc zdobyć niepodważalnych dowodów. To standard wymarzony przez obecną ekipę rządzącą, której podstawową troską wydaje się zapewnienie funkcjonariuszom władzy nieodpowiedzialności. Nie wystarcza im ochrona ze strony prokuratury, próbują nieodpowiedzialność zapisać w prawie. Albo tak je konstruują, żeby nadużycia nie były nielegalne – vide budowa muru na granicy za półtora miliarda złotych, wyjęta spod rygorów przetargowych i kontroli (wszystko jest niejawne).

Do tego dochodzi praktyczny paraliż instytucji kontrolnych. I brak w polskim prawie ochrony sygnalistów. W tych okolicznościach kontrolna rola mediów i ich prawo do inicjowania i dawania przestrzeni do krytycznej debaty na temat poczynań władzy jest kluczowa, żebyśmy w ogóle jeszcze mogli mówić o demokratycznej kontroli rządzących. Dobrze się więc stało, że sąd drugiej instancji ten kneblujący standard odrzucił.