Miasteczko Halloween

Człowiekowi w stanie wegetatywnym polskie władze nadały status dyplomaty. I ubezwłasnowolniły go. W prawicowych mediach trwa akcja pt. „Brytyjczycy mordują Polaka”. Rząd wspierany przez episkopat od tygodnia zajmuje się odbijaniem go z rąk Brytyjczyków.

Wszystko zaczęło się tragicznie i banalnie zarazem: mieszkający od kilkunastu lat na Wyspach Polak doznał zawału, a jego serce zatrzymało się na ponad 40 min. Spowodowało to niedotlenienie i uszkodzenie rozległych obszarów mózgu. Zgodnie z brytyjskimi procedurami – podobne są w Polsce – konsylium lekarskie oceniło jego szanse na to, że kiedykolwiek, choć w niewielkim stopniu, wróci mu świadomość. Bo jeśli nie – nie należy podtrzymywać funkcji jego ciała.

Czyli nie należy prowadzić „uporczywej terapii”, której skutkiem jest przedłużanie fazy umierania. I tu leży różnica między procedurami: u nas do uporczywej terapii nie zalicza się pojenia i odżywiania, w Wielkiej Brytanii – tak. I to zaniepokoiło RPO Adama Bodnara, który wystąpił w tej sprawie m.in. do brytyjskiej komisji ds. równości i praw człowieka.

Konsylium doszło do wniosku, że Polak nie ma szans odzyskać świadomości. Najnowszy komunikat szpitala w Plymouth brzmi: „Przeszedł ze śpiączki do stanu wegetatywnego, z niewielką szansą przejścia do niskiego poziomu świadomości”. Szpital informuje, że Polak „był oceniany przez wielu lekarzy, w tym eksperta spoza placówki”. I że zapewniają mu „kontynuowanie kompleksowej opieki tak, jak robimy to w przypadku wszystkich pacjentów pod koniec ich życia”. Prawdopodobnie należy przez to rozumieć pielęgnację i ochronę przed cierpieniem fizycznym.

W związku ze stanem pacjenta szpital zwrócił się do sądu opiekuńczego o zgodę na zaprzestanie uporczywej terapii. Wniosek poparła jego żona, twierdząc, że nie chciałby, by jego pozbawione świadomości ciało było podtrzymywane przy życiu. Sąd zgodził się z tym wnioskiem. Terapii zaprzestano. Odłączono respirator, ale organizm podjął samodzielne oddychanie. Nie pojono, nie karmiono, zaopatrywano w środki eliminujące ewentualne cierpienie.

Do tej pory sytuacja wyglądała rutynowo. Ale mieszkające w Polsce matka i siostry pacjenta odwołały się od decyzji sądu, powołując się na to, że mężczyzna jako katolik uznaje zasadę świętości życia. I zaalarmowały polskie media. Przed sądem przegrały. Odwołały się do Trybunału Praw Człowieka, prosząc, by do czasu rozpatrzenia skargi nakazał podjęcie terapii. Trybunał odmówił zajęcia się sprawą. Znowu odwołały się do sądu…

Trwa szarpanina, teraz z udziałem polskiego rządu i Sejmu. Interweniuje MSZ, wiceminister sprawiedliwości, marszałek Sejmu. A prawicowe media podbijają bębenek, twierdząc, że lekarze chcą „zabić” Polaka, bo czyhają na jego organy do przeszczepów. MSZ wystawił na jego nazwisko paszport dyplomatyczny, uznając, że to czyni z niego dyplomatę. Chcą go w ten sposób wyjąć spod jurysdykcji brytyjskich sądów. Uczynienie z kogoś dyplomaty bez jego wiedzy i woli jest prawnie nieważne i raczej nie przekona Brytyjczyków.

Jednocześnie prokurator generalny nakazał wystąpienie do sądu z wnioskiem o ubezwłasnowolnienie świeżo upieczonego „dyplomaty”, żeby państwo polskie mogło nim – jego ciałem – swobodnie dysponować. I sąd go ubezwłasnowolnił.

Ta historia, zanim włączył się do niej polski rząd, była klasycznym konfliktem wartości: godność czy życie. Uznaje się, że podtrzymywanie przy życiu ciała, w którym nie ma świadomości, poniża godność osoby, do której należy. Polski rząd uczynił z człowieka sztandar, który trzeba odbić wrogowi. To, co robi w tym celu, jest upiorne. A przede wszystkim poniża godność człowieka, w którego – podobno – interesie działa.

Przy okazji widać różnicę w traktowaniu takich spraw w Polsce i Wielkiej Brytanii. Tam zmierzono się uczciwie z tym prawno-moralnym dylematem i powierzono jego rozstrzyganie sądowi opiekuńczemu. Nie jest on związany wolą rodziny, choć bierze ją pod uwagę.

W Polsce udajemy, że nie ma problemu. Prawo nie przewidziało odpowiedniej procedury i lekarz zostaje sam z decyzją, czy kontynuować uporczywą terapię. Prawo do odstąpienia od niej daje mu – w sposób ogólny, bez precyzyjnej definicji uporczywej terapii – Kodeks Etyki Lekarskiej, a więc prawo wewnętrzne, a nie powszechnie obowiązujące. Lekarz – jak brytyjski sąd – nie jest związany wolą rodziny, choć z reguły ją szanuje.

Jednak, nawet w zgodzie z wolą rodziny, odstępując od uporczywej terapii, naraża się na odpowiedzialność karną. Szczególnie w państwie PiS, gdy prokurator generalny jest nieufnie nastawiony do lekarzy (by przypomnieć trwający od lat proces przeciwko lekarzom za przyczynienie się do śmierci ojca Ziobry i próbę pociągnięcia do odpowiedzialności karnej sędzi orzekającej w tej sprawie w pierwszej instancji). Lekarz może zostać oskarżony np. o zastosowanie nielegalnej w Polsce eutanazji. Przed sądem, oprócz Kodeksu Etyki Lekarskiej, na swoją obronę może mieć tylko ustawę o prawach pacjenta. W jej świetle pacjent ma prawo do poszanowania godności, co „obejmuje także prawo do umierania w spokoju i godności”.

W Polsce ciągle też nie mamy możliwości decydowania o tym, czy jeśli znajdziemy się w stanie wegetatywnym, nasze ciało ma być podtrzymywane przy życiu. Nawet jeśli spiszemy taką wolę, nie jest ona prawnie wiążąca dla lekarza, gdy stracimy przytomność.

W 2008 r. z inicjatywy ówczesnego premiera Donalda Tuska powstał zespół ekspertów, który miał opracować ustawę bioetyczną regulującą m.in. właśnie sprawę „testamentu życia” (ale także np. zapłodnienia in vitro). Premier powierzył jego powołanie i kierowanie jego pracami Jarosławowi Gowinowi. Ten nie doprowadził do porozumienia, powstały trzy różne stanowiska zespołu i sprawa umarła. Bez stosowania uporczywej terapii.