Pożegnanie Henryka Wujca

Zmarł Henryk Wujec, legenda podziemnej opozycji. Jeśli o kimś można powiedzieć „chodzące dobro” – to właśnie o nim. Także chodząca szlachetność i skromność. To nie są słowa, które przychodzą mi na myśl w związku z Jego śmiercią, bo odkąd Go poznałam, tak właśnie o nim myślałam.

A poznałam Go osobiście w związku z Iego działalnością na rzecz praw człowieka w Tybecie, o której mało kto wie, bo znana jest raczej jego aktywność na rzecz demokracji na Ukrainie czy Białorusi. Był współinicjatorem pierwszej wizyty JŚ Dalajlamy w Polsce w 1994 r. A w 1993 r. współzakładał Parlamentarny Zespół Przyjaciół Tybetu, który w 2001 r. doprowadził do przyjęcia przez Sejm Deklaracji Solidarności z Narodem Tybetańskim.

Znany jako legenda demokratycznego podziemia w PRL. Ale przez całe życie bronił ważnych spraw, był wszędzie, gdzie mógł się przydać. W sprawach małych i wielkich, pojedynczych ludzi i narodów. Był z protestującymi kobietami, osobami niepełnosprawnymi, osobami LGBT, uchodźcami. Bronił gwałconej konstytucji. Był od cichej, upartej pracy bez nagrody, o którą nigdy i w żadnej sytuacji nie zabiegał. Ani o zainteresowanie czy współczucie. O tym, że jest terminalnie chory, znajomi dowiedzieli się na kilka dni przed Jego śmiercią. Skromny do niemożliwości, ale kiedy było to pożyteczne dla sprawy, potrafił wziąć na siebie ciężar liderowania.

W buddyzmie jest pojęcie bodhisattwy – istoty doskonale współczującej, która wyzwoliła się z więzów „ja”, ale nie spoczywa w nirwanie, tylko służy innym, uwalniając ich od cierpienia. Dla mnie Henryk Wujec był ucieleśnieniem bodhisattwy.