Początek rewolty?

Czy sobotnia demonstracja w Warszawie była legalna? Czy policja legalnie ją rozbiła? Okaże się, kiedy sądy zajmą się zatrzymanymi. Cała historia pokazuje, że ogłoszony przez Radę Ministrów stan epidemii, który odbiera nam szereg konstytucyjnych praw i wolności, może być sprzeczny z konstytucją. A to z kolei może mieć spore konsekwencje.

Najwięcej szumu w związku z sobotnią demonstracją narobiło przetrzymywanie w radiowozie senatora Jacka Burego (KO). Policja twierdzi, że wdarł się tam sam. Jeśli to nieprawda, to mamy do czynienia ze złamaniem immunitetu parlamentarnego gwarantującego nietykalność. Bo wprawdzie senatora można zatrzymać „na gorącym uczynku”, ale tylko w przypadku przestępstwa. A udział w nielegalnym zgromadzeniu nie jest przestępstwem, tylko wykroczeniem.

Tu dochodzimy do pytania, czy zgromadzenie było legalne. Organizator, przedsiębiorca Marek Jarocki, otrzymał od ratusza informację, że zarejestrowanie jego zgromadzenia nie jest możliwe, bo zgodnie z rozporządzeniem Rady Ministrów zgromadzenia są zakazane. Sąd Okręgowy w Warszawie odrzucił odwołanie Jarockiego, uznając, że pismo zakazywało zgromadzenia – ze względu na pandemię słusznie.

Do sprawy przyłączył się Rzecznik Praw Obywatelskich, który od dawna sygnalizował, że niektóre wprowadzone przez rząd ograniczenia i zakazy są niekonieczne, nieproporcjonalne i nie mają zakorzenienia w prawie, bo prawa i wolności konstytucyjne można ograniczyć tylko ustawą i tylko w sposób niezbędny i proporcjonalny. A tak daleko idące ograniczenia – w tym całkowity zakaz wolności zgromadzeń – mogą być wprowadzone tylko w ramach stanu nadzwyczajnego. Tego zaś rząd nie chce wprowadzić, bo nie mógłby przeprowadzić wyborów w czasie, gdy reelekcja Andrzeja Dudy jest prawie pewna.

W piątek Sąd Apelacyjny w Warszawie przyznał RPO i Jarockiemu rację: uznał, że zakaz zgromadzeń „budzi istotne wątpliwości konstytucyjne”. Zgodził się też, że pisma ratusza nie można uznać za zakaz zgromadzenia. A więc zgromadzenie było legalne czy nie?

Z orzeczenia sądu apelacyjnego wynika, że nie było zakazu, a gdyby był, to prawdopodobnie byłby sprzeczny z konstytucją. Po tym orzeczeniu prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski powinien był wpisać je do rejestru zgromadzeń albo wydać formalny zakaz, od którego przysługiwałoby organizatorowi odwołanie. Nie zrobił nic.

W tej sytuacji trzeba przyjąć zasadę rozstrzygania wątpliwości na rzecz wolności – w tym przypadku wolności zgromadzeń.

I będzie na to szansa, bo podczas zgromadzenia zatrzymano ok. 300 osób, a część będzie miała zarzuty udziału w nielegalnym zgromadzeniu. Sprawy trafią do sądów, które będą musiały orzec, czy zgromadzenie rzeczywiście było nielegalne. A orzecznictwo sądów apelacyjnych ma duży autorytet jako wskazówka do interpretacji prawa.

Jeśli sądy orzekać będą na rzecz wolności, następstwem tych spraw będą pozwy o zadośćuczynienie za naruszenie przez władze konstytucyjnej wolności zgromadzeń, a także – przez policję – prawa do nietykalności demonstrantów.

Może to być początek kwestionowania także innych zakazów i ograniczeń, w szczególności poruszania się czy korzystania z instytucji kultury. W grę wchodzą także pozwy od przedsiębiorców.

Dlatego władza poważnie powinna się zastanowić nad wprowadzeniem stanu nadzwyczajnego. W tej sytuacji niósłby on mniejsze ryzyko płacenia odszkodowań i nie powodowałby ryzyka zadośćuczynień (niezwiązanych ze stratami materialnymi) – oczywiście pod warunkiem, że wprowadzone tym stanem ograniczenia byłyby konieczne i proporcjonalne.

Ale może PiS wybierze opcję siłową i postawi na Izbę Kontroli Nadzwyczajnej SN, która może zmienić każde orzeczenie sądu.

Tak czy inaczej – sobotnia demonstracja może być początkiem rewolty w obronie bezprawnie odebranych wolności.