Kto odpowiada za tygrysy

Jeśli rosyjski przewoźnik jest tymczasowo aresztowany pod zarzutem znęcania się nad tygrysami, to co z odpowiedzialnością Granicznego Lekarza Weterynarii, który transport zwierząt przepuścił? Inspekcji Weterynaryjnej, która trzymała tygrysy na granicy siedem dni?

Tygrysy transportowane z Włoch do Dagestanu, które utknęły na polsko-białoruskiej granicy, zdrowieją. Dziewięć przeżyło, jeden nie. Kibicowała im cała Polska. Rosyjski organizator transportu – w areszcie. Teraz warto się zastanowić nad odpowiedzialnością polskich służb granicznych i weterynaryjnych.

O 10 tygrysach usłyszeliśmy 29 października. Mówiono o złych białoruskich pogranicznikach, którzy nie puszczają ich w dalszą drogę, przez co zwierzęta męczą się w klatkach. Wtedy nikogo nie zastanowiło, dlaczego polskie służby graniczne przepuściły transport zwierząt niemających kompletu dokumentów. Oczywiście może być tak, że białoruskie przepisy są ostrzejsze niż polskie, ale było to jednak dziwne.

Dziwne było też to, że tygrysy tkwiły w ciasnych klatkach i skrzyniach, brudne, apatyczne i całe w odchodach, jeden zmarł, a Inspekcja Weterynaryjna – konkretnie Graniczny Lekarz Weterynarii – przepuściła transport, nie zauważając tego. Tymczasem stan zwierząt i samochodu świadczył o tym, że warunki, w jakich trzymane są zwierzęta, łamią polską ustawę o ochronie zwierząt.

Obowiązkiem inspekcji było zareagować zatrzymaniem transportu, zawiadomieniem policji i wnioskowaniem o tymczasowe odebranie zwierząt właścicielowi. Ale zamiast tego przepuściła transport. A stanem zwierząt zajęła się dopiero, kiedy zawrócili je Białorusini. I to też nie od razu, bo zwierzęta odebrano właścicielowi dopiero 30 października decyzją Wójta Gminy Terespol. I to w sytuacji, gdy nadal tkwiły w ciężarówce, i nie do wszystkich był dostęp umożliwiający napojenie.

W samochodzie transportowym spędziły 10 dni, w tym siedem na polskiej granicy. Dziś Inspekcja twierdzi, że kiedy przepuszczała je przez przejście graniczne, były w stanie nadającym się do transportu. I że w ogóle były w dobrym stanie. A nie zarządziła wyładunku, chociaż unijne przepisy wymagają, aby zwierzęta odpoczywały wypuszczone z samochodu bądź do 12 godzin (i 12 godzin odpoczynku), bądź co 24 godziny.

Nie było warunków, by wypuścić tygrysy z klatek, ale trzeba było je chociaż rozładować, obejrzeć, nakarmić i napoić. Inspekcja tłumaczy jednak w komunikacie: „Tygrysy należą do jednego z najniebezpieczniejszych gatunków zwierząt, więc postępowanie z nimi wymaga niezwykłej ostrożności. Priorytetem jest bezpieczeństwo ludzi”. Podkreśla, że szukała dla nich miejsca, ale kolejne ogrody zoologiczne odmawiały. Może to prawda, ale szukać miejsca zaczęła dopiero po kilku dniach. A trzeba było to robić od 25 października, gdy zamiast przepchnąć transport na Białoruś, należało go zatrzymać.

Inspekcja zarzuca dziś kłamstwo pracownikom poznańskiego zoo, do którego trafiła większość zwierząt. Twierdzi, że zwierzęta dotarły do zoo w dobrym stanie, chociaż każdy mógł ten stan zobaczyć, bo kamery towarzyszyły wyładunkowi.

Wygląda na to, że Inspekcja Weterynaryjna nie dopełniła obowiązków, a teraz się asekuruje. Bo jeśli rosyjski przewoźnik jest dziś tymczasowo aresztowany pod zarzutem znęcania się nad zwierzętami przez stworzenie im warunków powodujących cierpienie i zagrożenie życia i zdrowia, to jakim cudem można uwolnić od winy Granicznego Lekarza Weterynarii, który transport przepuścił? Inspekcji, która trzymała go na granicy, pogarszając stan zwierząt?

Osobną sprawą jest odpowiedzialność pograniczników. Dziś coraz częściej mówi się, że nie był to transport zwierząt podarowanych przez włoski cyrk zoo w Dagestanie, tylko przemyt zwierząt objętych ochroną, którymi nie wolno handlować. Tygrysy, żywe czy martwe, kosztowały fortunę. Żywe miały wartość rynkową ponad 120 tys. dol. każdy, a gdyby dojechały do celu martwe, jeszcze większą wartość miałyby ich skóry, zęby, pazury, penisy i inne części ciała i narządy wewnętrzne, używane do ozdoby lub jako surowiec do wyrobu „leków”, m.in. na potencję.

Dokumenty przewozowe i weterynaryjne były sfałszowane, o czym najlepiej świadczy fakt, że nie zgadzała się płeć zwierząt. Oczywiście pogranicznicy nie mieli szansy jej zbadać, ale powinni się nad dokumentacją takiego dziwnego transportu zdecydowanie staranniej pochylić. Pochylili się dopiero Białorusini.

Po aferze z tygrysami mówi się o konieczności stworzenia azylów dla dzikich zwierząt, do których mogłyby trafiać m.in. z granicy. Słusznie. Ale nie mniej ważne jest egzekwowanie odpowiedzialności od służb, których zaniedbania powodują cierpienie i śmierć zwierząt.

W 2004 r. opisałam sfilmowane przez Animalsów w rzeźni w Żelistrzewie oparzanie świni żywcem. Okazało się, że była źle ogłuszona i źle wykrwawiona. Kontrolę nad ubojem każdego pojedynczego zwierzęcia ma pracujący dla inspekcji weterynaryjnej lekarz. Kontroluje też zdrowie zabijanych zwierząt i sprawność urządzeń technicznych. Płacone ma od „sztuki”. Aparat do ogłuszania w rzeźni w Żelistrzewie był niesprawny. Lekarz nie wywiązał się z obowiązków. Ale karnie odpowiedzieli tylko rzeźnicy.

Lekarz wziął pieniądze za torturowaną świnię i włos mu z głowy nie spadł. Murem za nim stanęła Inspekcja Weterynaryjna. Nie było odpowiedzialności – nic się nie zmieniło. Tyle że nie wiemy, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami rzeźni.

Tzw. dobrostanem zwierząt nie powinno się zajmować Ministerstwo Rolnictwa, pod które podpada Państwowa Inspekcja Weterynaryjna. Ministerstwa nie interesują zwierzęta, ale zdrowotność produktów odzwierzęcych i interes hodowców. Broniąc tego interesu, minister poparł eksterminację dzików, zamiast egzekwować – za pomocą Inspekcji Weterynaryjnej – właściwe warunki sanitarne w hodowlach świń zabezpieczające przed ASF. Nic dziwnego, że nie ma też serca do tygrysów. Ma je za to do obrony zaniedbań swoich inspektorów weterynarii.