Inwigilacja kontrolowana

Rzecznik praw obywatelskich Marcin Wiącek przystąpił do mojej sprawy, którą „hodowałam” (określenie prof. Ewy Łętowskiej) od czerwca 2016 r.

Chodzi o prawo KAŻDEGO do informacji, czy był przedmiotem inwigilacji policji lub służb specjalnych. Mój pozew o ochronę dóbr osobistych przeciwko Skarbowi Państwa jest w warszawskim Sądzie Okręgowym, odbyła się pierwsza rozprawa. Do sprawy przystąpiła się Fundacja Panoptykon. Teraz RPO. Reprezentuje mnie, pro bono,  na prośbę Helsińśkiej Fundacji Praw Człowieka mec. Maciej Dudek z kancelarii Leśnodorski, Ślusarek i Wspólnicy. Zabiegamy, by sąd zadał pytanie prejudycjalne TSUE: czy polskie przepisy, które nie przewidują nie tylko obowiązku informowania, ale nawet prawa do dowiedzenia się, czy było się przedmiotem inwigilacji, są zgodne z prawem Unii. Takie prawo do informacji, a co za tym idzie, do dochodzenia naruszenia prywatności przed sądem, jest najskuteczniejszym sposobem powściągania nielegalnej inwigilacji.

Sprawa nie jest polityczna. Nie stawiam tezy, że inwigilowała mnie obecna władza. Rozpoczęłam „hodowanie” sprawy w czerwcu 2016 r. od zapytania: Komendanta Głównego Policji, szefów ABW i CBA i operatora mojego telefonu o to, czy byłam przedmiotem inwigilacji od początku 2012 r. – a więc za rządów PO-PSL. Nie chodzi o to, kto rządził, ale o to, że polskie prawo, które nie przewiduje żadnej zewnętrznej, niezależnej i efektywnej kontroli nad inwigilacją, narusza europejskie standardy praw człowieka, unijne dyrektywy – w tym tzw. policyjną – i umożliwia daleko idące nadużycia. Pisałam o tym – nie tylko zresztą ja – od lat, teraz skutki prawa wyjmującego inwigilację spod kontroli widać przy okazji afery Pegasusa. Kilka dni temu przed senacką komisją nadzwyczajną mówili o tych nadużyciach – jak dla mnie wstrząsająco szczerze – ludzie, którzy sprawę znają od strony inwigilujących, a nie inwigilowanych: były szef CBA Paweł Wojtunik i były komendant główny policji Adam Rapacki.

W czerwcu 2016 r. zadałam policji, służbom i operatorowi telefonicznemu pytanie, czy od początku 2012 byłam przedmiotem działań operacyjnych polegających na:

– kontroli rozmów telefonicznych
– kontroli korespondencji, w tym mailowej
– pobieraniu danych telekomunikacyjnych (tzw. billingowanie)
– pobieraniu danych internetowych.

A jeśli tak, to proszę o informację o rodzaju kontroli, zebranych danych i okresach stosowania kontroli. Powołałam się na konstytucję: ochronę prywatności (art. 47), tajemnicy komunikowania się (art. 49), prawo dostępu do danych o sobie gromadzonych przez władze (art. 51) i art. 32 ustawy o ochronie danych osobowych. A także na wyrok TK z 2014 r., w którym stwierdził on, że należy wprowadzić obowiązek informowania o inwigilacji po zamknięciu sprawy.

Jak się spodziewałam, od wszystkich zapytanych uzyskałam odpowiedź, że nie ma podstawy prawnej do udzielenia mi takich informacji. Więc zwróciłam się do Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych ze skargą, że organy uniemożliwiają mi uzyskanie informacji o danych, jakie na mój temat przetwarzają. Uzyskanie ostatecznej odpowiedzi od GIODO zajęło mi blisko dwa lata – także stwierdził, że nie mam prawa domagać się takich informacji. Od jego decyzji odwołałam się do sądu administracyjnego, przegrałam.

Udało mi się uzyskać wsparcie prawne i złożyliśmy pozew do sądu o ochronę dóbr osobistych. Jest nowatorski, bo opiera się nie na tym, że mam jakiekolwiek dowody na to, że byłam inwigilowana, ale na tym, że sam fakt, iż nie mogę się tego dowiedzieć, narusza moje dobra osobiste. Jest wyrok Trybunału Praw Człowieka (Zakharov przeciwko Rosji), stwierdzający naruszenie m.in. przez to, że sądy oddaliły skargę Zakharowa (jest dziennikarzem), bo nie udowodnił, że był inwigilowany. W Rosji, tak jak w Polsce, inwigilowany nie ma jak dowiedzieć się o inwigilacji.

Argumentowaliśmy, że brak prawa do informacji ogranicza mi swobodę wykonywania zawodu dziennikarza, bo mam obowiązek chronić informatorów. Że żyję w niepewności, czy ich nie narażam, kontaktując się z nimi.

Na rozprawie przedstawicielka Skarbu Państwa twierdziła, że prawo do informacji o inwigilacji nie ma związku z moim poczuciem bezpieczeństwa. Wytłumaczyłam, że takie prawo wprowadzi realną kontrolę, hamując swobodę służb – a zatem wszyscy, niezależnie od wykonywanego zawodu, będziemy bezpieczniejsi przed nadużyciami. Mówił o tym też w wyroku z 2014 r. TK, uznając prawo do informacji i możliwość skargi na inwigilację do niezależnego organu za najważniejsze sposoby kontroli uprawnień operacyjnych policji i służb. Tego wyroku nie wykonał rząd PO-PSL. Zostawił to rządowi PiS – a ten wdrożył go po swojemu, jeszcze bardziej poszerzając swobodę inwigilacji. Pisze o tym RPO w piśmie procesowym, którym przyłącza się do mojej sprawy:

„Uchwalona w 2016 roku ustawa nie naprawiła zakwestionowanego przez Trybunał i omówionego wcześniej stanu rzeczy, lecz znacząco poszerzyła możliwości ingerencji Policji i służb specjalnych w sferę prywatności obywateli. Służby uzyskały dostęp do danych internetowych za pomocą stałego łącza. Pobieranie danych obecnie nie musi się zatem wiązać z żadnym toczącym się postępowaniem. Służby nie muszą od chwili wejścia w życie tej ustawy – tak jak przedtem – składać pisemnych wniosków do dostawców usług internetowych i wykazywać, na potrzeby jakiego postępowania dane są im potrzebne. Oznacza to, że dane te mogą być zbierane nie tylko wówczas, gdy jest to rzeczywiście konieczne do wykrywania lub zapobiegania najpoważniejszym przestępstwom, którym inaczej nie da się przeciwdziałać (jak wskazują standardy wynikające z Konstytucji RP i prawa europejskiego), ale także wtedy, gdy jest to dla służb wygodne. Oznaczać to może ryzyko poważnych nadużyć. Służby mogą na tej podstawie między innymi precyzyjnie odtwarzać różne aspekty życia prywatnego obywatela, zbierać dane o trybie życia, poglądach, upodobaniach czy skłonnościach. Nie ma też realnej kontroli pobierania danych obywateli. Sąd okręgowy ma wprawdzie prawo do kontroli, ale jedynie na podstawie zbiorczych półrocznych sprawozdań służb”.

Od początku III RP mamy – nie licząc Pegasusa – tylko trzy przypadki, gdy dowiedzieliśmy się o wątpliwej (eufemizm) inwigilacji. W 2010 r. „Gazeta Wyborcza” ujawniła, że w latach 2005-07 ABW, CBA i policja zbierały informacje o połączeniach telefonicznych dziennikarzy oraz o tym, w jakich stacjach logowały się ich komórki (BTS) – co pozwalało kontrolować, gdzie byli i z kim się kontaktowali. Inwigilacja dotyczyła Moniki Olejnik (wówczas TVN24 i Radio Zet), Romana Osicy i Marka Balawajdera (obaj z RMF FM), Andrzeja Stankiewicza (”Newsweek Polska”), Macieja Dudy (wtedy „Rzeczpospolita” i ”Newsweek”), Bertolda Kittela (wtedy ”Rzeczpospolita”, obecnie TVN), Wojciecha Czuchnowskiego i Bogdana Wróblewskiego (obaj z „GW”), Cezarego Gmyza („Rzeczpospolita”) i Piotra Pytlakowskiego („Polityka”). Z nich wszystkich tylko Bogdan Wróblewski poszedł do sądu i wygrał proces o ochronę dóbr osobistych. Pomógł mu ówczesny szef CBA Paweł Wojtunik, potwierdzając, że był „billingowany”.

Drugi przypadek jest jeszcze bardziej spektakularny. Chodzi o Wojciecha Czuchnowskiego („GW”), który przypadkiem, przeglądając akta pewnej sprawy, natknął się na audyt Centralnego Biura Śledczego po pierwszych rządach PiS, a tam na informację, że był podsłuchiwany, a zgodę sądu na podsłuch wyłudzono na „NN” (osoba nieznana). Co więcej, materiały nie zostały zniszczone, ale ich nie ma (ktoś zabrał do domu?). Ten skandal uznano jednak za „nieformalizm” podlegający najwyżej odpowiedzialności dyscyplinarnej, ale ta się przedawniła. Czuchnowski od odmowy wszczęcia sprawy przez prokuraturę odwołał się do sądu, ale ten oddalił zażalenie, uzasadniając, że jako dziennikarz musi się liczyć z ryzykiem inwigilacji.

Trzeci przypadek to słynna już „inwigilacja sześćdziesięciu dziennikarzy za rządów PO-PSL”, którą ujawniono w wyniku audytu, jaki robił PiS po dojściu do władzy. W tej sprawie wszczęto śledztwo, umorzono i znów wszczęto. Zarzutów nie postawiono dotąd nikomu. Mimo że rząd PiS powinien być tym zainteresowany.

Dlaczego nie postawiono? Prawdopodobnie dlatego, że chodzi nie o tzw. podsłuchy, ale o billingowanie. A to nie podlega żadnym ograniczeniom. Służby i prokuratura billingują dziennikarzy swobodnie i masowo – także za rządów PiS – by kontrolować ich źródła informacji. Więc jak tu stawiać zarzuty?

Takie billingowanie jest sprzeczne z prawem Unii. TSUE wydał już kilka wyroków, których konkluzja jest konkretna: billingować można tylko dla wykrywania najcięższych przestępstw. A w Polsce można z byle powodu. Teoretycznie nie można tylko w przypadku wykroczeń.

Dlaczego w aferze Pegasusa nie ma dotąd informacji o inwigilowaniu dziennikarza? Mam na ten temat swoją teorię: dziennikarze mają telefony kupowane przez redakcje, i nie są to drogie iPhone’y. A tylko działający na iPhone’ach system operacyjny Apple – OIS – analitycy potrafią zbadać pod kątem zaatakowania Pegasusem.

Dziennikarze, podobnie jak opozycyjni politycy, są bardziej narażeni na inwigilację. Ale narażony jest każdy – choćby tylko się z nimi komunikując. Dlatego tak ważne jest wywalczenie prawa do informacji, bo ono oznacza niezależną kontrolę inwigilacji. Przykro powiedzieć, ale to m.in. stojący dziś po jasnej stronie mocy i sam ciężko pokrzywdzony inwigilacją były szef CBA Paweł Wojtunik czy były szef MSWiA Bartłomiej Sienkiewicz, jak zresztą wszyscy ludzie służb, byli przeciwnikami wprowadzenia prawa do informacji. Teraz były komendant główny policji Adam Rapacki przed senacką komisją nadzwyczajną ds. Pegasusa uznał to prawo za niezbędne.

Od początku III RP prawo dotyczące inwigilacji pisały służby. Efekt, jaki jest, każdy widzi. Mam nadzieję, że „wyhodowana” przeze mnie sprawa pomoże to zmienić. Szczególnie jeśli sąd zdecyduje się zadać pytanie prejudycjalne TSUE. RPO Marcin Wiącek poparł w piśmie procesowym ten nasz wniosek: „Złożony zatem w sprawie (…) wniosek o zadanie pytania prejudycjalnego Trybunałowi Sprawiedliwości (…) powinien okazać się przydatny z punktu widzenia konieczności uzyskania wykładni art. 5 ust. 1 dyrektywy 2002/58/WE. Wydaje się ona niezbędna i kluczowa dla potwierdzenia bezprawności działań dokonywanych ze strony służb wobec powódki”.