Władza odpowiada za tortury na granicy

Kongijska studentka poroniła, gdy polscy pogranicznicy przerzucili ją „jak worek śmieci” przez zasieki na białoruską stronę granicy. OKO.press dotarło do świadków zdarzenia. Dziewczyna jest teraz bezpieczna we Francji, ale jej mąż zaginął gdzieś w przygranicznych lasach. Nie wiadomo, czy żyje.

We Włoszech toczy się proces karny, w którym oskarżonym jest Matteo Salvini, były wicepremier i minister spraw wewnętrznych. Zarzut – bezprawne pozbawienie wolności 150 uchodźców uratowanych na Morzu Śródziemnym przez statek „Open Arms”. W sierpniu 2019 r. Salvini przez sześć dni nie wydawał zgody na wejście do portu na Lampedusie. Statek wpłynął dopiero w wyniku wyroku.

Kongijska studentka, podobnie jak setki, a może już tysiące osób wypychanych do lasów przez polskie służby, może podobny proces wytoczyć państwu polskiemu.

Opisaną przez OKO.press historię Kongijki można uznać za znęcanie się i okrutne traktowanie. Jeśli lekarze potwierdzą, że przerzucenie przez zasieki mogło się przyczynić do poronienia, dochodzi możliwość popełnienia przestępstwa z art. 157a par. 1 kk, czyli spowodowanie ciężkiego rozstroju zdrowia dziecka poczętego. Świadkowie twierdzą, że ciąża była widoczna. Ale nawet gdyby pogranicznicy nie widzieli, że jest w ciąży, nikogo nie wolno przerzucać przez zasieki z drutu żyletkowego, i to jeszcze „jak worek śmieci” (to określenie jednego ze świadków), łapiąc za ręce i nogi. Podobnie jak nie wolno wypychać wycieńczonych, chorych ludzi do lasu na temperatury w okolicach zera.

Historia Kongijki Judith jest typowa. Chciała lepszego życia, a znajomi zapraszali ją do Francji, gdzie ułożyli sobie życie. Na wizę nie miała szans. Z internetu dowiedziała się, że granica pomiędzy Białorusią a Unią jest w Polsce praktycznie otwarta. Poleciała z mężem do Moskwy, stamtąd do Mińska. Tam przejęli ich białoruscy żołnierze, zawieźli do lasu i pogonili. Dalej była trzytygodniowa włóczęga po lesie z różnymi grupami w podobnej sytuacji. Sześć razy była wypychana przez polskich pograniczników. Brutalnie, z wykręcaniem rąk. Mówi, że robili po 30 km dziennie. Za którymś z pushbacków została rozłączona z mężem.

8 października na wysokości Bobrowników została przerzucona przez zasieki. Dwa dni później poroniła w lesie. Pomocy udzielili jej i innym ludziom z jej grupy wolontariusze. Trafiła do szpitala. Potem udało się jej dostać do Francji. Nie jest jedyną ciężarną kobietą, którą pogranicznicy wypychali do lasu.

Daty i miejsca można ustalić dzięki „pinezkom” z Google’a wysyłanym przez ludzi z grupy, w której była Judith, liczącej na początku 72 osoby. Są wolontariusze, którzy pamiętają szczegóły. OKO.press ma też kontakt ze świadkami, którzy są bezpieczni. Jest materiał na proces, jeśli Judith zechce go wytoczyć Skarbowi Państwa. Nie będzie przeszkodą to, że nie zna nazwisk funkcjonariuszy, którzy ją przerzucili przez zasieki. W tym wypadku odpowiedzialne jest państwo, które wydaje rozkazy i ustanawia prawo „legalizujące” wyrzucanie ludzi do lasu. I toleruje setki już doniesień o okrutnym i nieludzkim traktowaniu. Do tej pory jedyne starania, jakie władza podjęła w tej sprawie, zmierzają do odcięcia opinii publicznej od informacji. A ludzi błąkających się po lasach – od pomocy. Nie wpuszcza się tam nawet „Medyków na Granicy” niosących wolontariacko pomoc.

Państwo odpowiada za działania swoich służb. Odpowiada też za każdą osobę, która znajdzie się we władzy jego funkcjonariuszy. Ludzie wyłapywani na granicy znajdują się we władzy polskich pograniczników. Jeśli stanie się im cokolwiek złego – po stronie państwa leży udowodnienie, że nie stało się to z winy lub zaniedbania jego funkcjonariuszy. Takie od wielu lat jest orzecznictwo Trybunału Praw Człowieka.