Rządzenie przez prowokację

Kolejna zadyma policji: zatrzymanie fotoreporterki Agaty Grzybowskiej podczas poniedziałkowej blokady Ministerstwa Edukacji. Nie miała kamizelki z napisem „Press”, ale miała profesjonalny sprzęt i pokazywała legitymację prasową.

Mimo to została przez kilku funkcjonariuszy wyciągnięta z tłumu i wpakowana siłą do radiowozu, a potem przetrzymywano ją kilka godzin na komendzie, co wywołało solidarnościową blokadę tejże. Teraz policja tłumaczy, że powodem zatrzymania było popełnienie przez fotoreporterkę przestępstwa napaści. Nie wiadomo, na czym owa napaść polegała.

Możliwe, że policja zaczęła się szarpać z Agatą Grzybowską przypadkowo, nie wiedząc, że jest z prasy. Ale odkąd pokazała legitymację, o przypadku nie może być mowy. Podobnie jak 11 listopada, gdy policja zaatakowała grupę dziennikarzy na dworcu Warszawa-Stadion, pałując i gazując. Mogliśmy obejrzeć np. zdjęcia kobiety w kasku z napisem „Press”, którą policjant najpierw podciął, a potem pałował. Renata Kim z „Newsweeka” dostała pałką mimo kamizelki „Press”, machania legitymacją i wołania, że jest z prasy.

Podobnie inni pałowani dziennikarze krzyczeli: „jesteśmy dziennikarzami”, co w żaden sposób nie wpłynęło na zachowanie funkcjonariuszy. Potem rzecznik policji twierdził, że doszło do „pomyłki”. O ile można wierzyć w pomyłkę w przypadku postrzelenia gumową kulą fotoreportera „Tygodnika Solidarność”, który znalazł się obok „dymiącego” kibola, o tyle wierząc w przypadkowe bicie ludzi oznakowanych jako prasa i przedstawiających się jako dziennikarze, musielibyśmy zakładać, że policjanci byli głusi i ślepi.

Tak samo w przypadku innej immunizowanej w takich sytuacjach grupy: posłów. Magdalenie Biejat policjant psiknął gazem w oczy po okazaniu legitymacji poselskiej. Wytłumaczenie policji: była w tłumie, który się nie rozszedł na wezwanie. Wicemarszałek Sejmu Włodzimierz Czarzasty nie został rozpoznany przez policjantów, gdy chciał wejść do Sejmu, mimo że partyjna koleżanka Anna Maria Żukowska zaświadczyła o jego tożsamości. Czy można uwierzyć, że policjanci, nawet sprowadzeni z odległych regionów Polski, nie rozpoznali – charakterystycznego bądź co bądź – polityka, który od ponad 30 lat jest osobą rozpoznawalną? A jednak jak już zostali poinformowani, z kim mają do czynienia, użyli wobec niego siły fizycznej. Potem dowiedzieliśmy się, że to on zaatakował policjanta, powodując poważne uszkodzenie nogi (zależnie od wersji: zerwania mięśnia uda lub uszkodzenia kolana).

Niewpuszczenie wicemarszałka z opozycji do Sejmu to zdarzenie podobnie symboliczne jak to sprzed czterech lat, gdy marszałek Karczewski ogłosił de facto zamknięcie parlamentu dla dziennikarzy.

Wszystko, co od kilku tygodni robi policja w związku z protestami – łącznie z demonstracyjnym używaniem tajniaków i prowokowaniem tłumu przez wyciąganie z niego przypadkowych osób – prowadzi do eskalacji napięcia społecznego. To nie spekulacja, to fakt. Spekulować można natomiast co do powodów takiego zachowania.

Można zakładać, że policja prowokuje sama z siebie, bo taki ma temperament. Albo że – pojawiły się takie domysły – to komendant stołeczny chce się przypodobać władzy i awansować na komendanta głównego. Jednak władza polityczna bierze policję w obronę, a więc albo jej się „nadgorliwość” policji podoba, albo to ona jest inspiratorem prowokacji. Władza, czyli Jarosław Kaczyński, wicepremier odpowiedzialny za bezpieczeństwo publiczne.

Po co mu to? Za PRL władza prowokowała demonstrantów, by dowodzić, że protestuje nie „klasa robotnicza” czy „obywatele”, ale „chuligani”. W ten sposób próbowała „dorobić gębę” podziemnej opozycji demokratycznej i odebrać legitymację moralną protestującym. Ciekawe déjà vu mieliśmy tuż po zaatakowaniu przez policję marszałka Czarzastego i posłów Lewicy: na sejmową mównicę „bez żadnego trybu” wszedł Kaczyński i oskarżył opozycję, że to ona podburza tłumy i ma „krew na rękach”.

Od dwóch miesięcy mamy eskalację konfliktu: „piątka dla zwierząt” spowodowała skłócenie rządzącej koalicji, protesty rzeźników i futerkowców. Prezes dorzuca do tego wyrok Trybunału Przyłębskiej de facto delegalizujący aborcję (poza przypadkiem zagrożenia życia kobiety). Wybuchają protesty, na które policja reaguje coraz brutalniej i prowokacyjnie. Oliwy do ognia dolewa nominacja Przemysława Czarnka na ministra nauki, żeby rozwścieczyć zarówno środowisko akademickie, jak i szkolne. W tym młodzież, która wyszła na ulice w proteście przeciwko wyrokowi Trybunału Przyłębskiej. Czarnek natychmiast wpisuje się w scenariusz prowokacji: nakazuje ścigać nauczycieli i uczniów popierających strajk i wygłasza orędzia, w których rysuje powrót do społeczno-obyczajowego ładu sprzed II wojny światowej. W międzyczasie prezes PiS – wtedy jeszcze nie wicepremier – zapowiada zawetowanie unijnego budżetu.

A wszystko to – łącznie ze sprowokowaniem setek tysięcy ludzi do wyjścia na ulice – w czasie szalejącej pandemii. Czy w tym szaleństwie jest metoda?

Można spekulować, że prezes-wicepremier Kaczyński po nieszczególnie spektakularnym wygraniu przez Zjednoczoną Prawicę wyborów parlamentarnych (oddali Senat) i prezydenckich i po buncie w szeregach rządzącej koalicji, co nałożyło się na pandemię, kryzys gospodarczy i związany z nim koniec łagodzącego elektorat rozdawnictwa, stosuje swoją metodę rządzenia przez wywołanie kryzysu i patrzenie, jak się sytuacja po nim ułoży. Ale jeśli tak, to wyraźnie wpadł w korkociąg: sytuacja po każdym kryzysie to wciąż nie jest ta, którą chciałby zarządzać, więc wywołuje nowy. I kolejny. Aż w końcu w tym kalejdoskopie ułoży się coś, co mu będzie odpowiadać.

Oby nie była to spalona ziemia.