Małgorzata Gersdorf odchodzi

Małgorzata Gersdorf kończy dziś kadencję pierwszego prezesa Sądu Najwyższego. Pierwsza w historii kobieta na tym stanowisku. Pierwszy od czasów sanacyjnych prezes SN, któremu przyszło się mierzyć z tak niesłychaną opresją ze strony władzy.

Była, podobnie jak w 2016 r. prezes TK Andrzej Rzepliński, sztandarem praworządności i oporu wobec zawłaszczania władzy sądowniczej przez polityczną.

Hucznego pożegnania nie będzie, bo pandemia. Będzie spotkanie ze stowarzyszeniem Iustitia, na którym może usłyszeć gorzkie słowa, że Sąd Najwyższy nie zajął się wnioskami sędziów o tymczasowe zawieszenie statusu sędziowskiego sędziom wybranym z udziałem neo-KRS, co dawałoby szansę wskazania wyłącznie niezależnych sędziów na kandydatów na jej następcę. Prezes Gersdorf nie mogła sędziom nakazać szybkiego rozpatrzenia tych wniosków. Mogła natomiast zwołać Zgromadzenie Ogólne Sędziów SN dla wybrania kandydatów na swojego następcę, które jednak – wobec obecności neosędziów – skończyłoby się nieuchronnie wyłonieniem wśród pięciu kandydatów jednego odpowiadającego PiS. I tego wskazałby prezydent.

Profesor Małgorzata Gersdorf nie szła do SN na wojnę. Przeciwnie, to miało być ukoronowanie jej życiowej kariery. Może nie synekura, ale na pewno miejsce zaszczytne i raczej spokojne. I takie było przez pierwsze ponad półtora roku sześcioletniej kadencji. A potem zaczął się szturm władzy na Trybunał Konstytucyjny i ona – podobnie jak reszta sędziów SN – mogła oglądać projekcję swojej ponurej przyszłości, która teraz ma spore szanse się dopełnić.

Do tego najpierw w wyniku niepublikowania przez PiS wyroków TK, a potem po faktycznym odebraniu Trybunałowi niezależności SN mierzył się z oczekiwaniem całego prawniczego świata, że wypełni lukę po nim.

Presja na prezes Gersdorf była olbrzymia. Tym bardziej że aktywna grupa sędziów sądów powszechnych stawiała heroiczny opór atakom władzy na niezależność sądów i niezawisłość sędziowską. Na tym tle aktywność Sądu Najwyższego przez pierwsze półtora roku bywała rozczarowująca. Ale to nie odpowiedzialność prezes Gersdorf, bo nie ma ona wpływu na orzecznictwo SN. Może jedynie, jako pierwsza prezes SN, zadawać pytania prawne powiększonym składom czy całemu Sądowi Najwyższemu, jak to się stało w sprawie dotyczącej statusu sędziów mianowanych z udziałem neo-KRS, co doprowadziło do styczniowego orzeczenia trzech połączonych Izb SN.

Miała chwile chwały, ale wprowadzała też opinię publiczną w konsternację. Na pewno będzie zapamiętana ze świetnych, ostrych wystąpień w obronie praworządności, a nie z niezrozumiałego pojawiania się na zaprzysięganiu przez prezydenta dublerów sędziów Trybunału Konstytucyjnego czy „trzymania świeczki, bo było ciemno i ktoś jej podał” – podczas protestu pod Sądem Najwyższym.

Do historii polskiego sądownictwa – podobnie jak Marsz Tysiąca Tóg – przejdzie jej „wprowadzenie” do Sądu Najwyższego przez kilkanaście tysięcy osób, gdy władza skróciła jej kadencję i usiłowała posłać na wcześniejszą emeryturę.

Czy mogła zrobić więcej? Mierzyła się z zadaniem, którego nikt sobie wcześniej nie wyśnił w sennych koszmarach. Nie tylko z chamskimi nieraz atakami polityków czy groźbami prokuratury, ale też z dylematem: być wiernym prawu czy sumieniu. Bo władza PiS takie właśnie dylematy stawiała przed sędziami, stanowiąc bezprawne prawo. Poza tym, jako się rzekło, nie szła na wojnę, tylko piastować zaszczytny urząd. Urząd, który niespodziewanie dla wszystkich stał się linią frontu.

Wszystko wskazuje na to, że Małgorzata Gersdorf będzie ostatnim niezależnym pierwszym prezesem Sądu Najwyższego, przynajmniej za tej władzy. I tak zostanie zapamiętana.