Amber Gold – dwa państwa

Przesłuchanie byłego premiera Donalda Tuska przez sejmową komisję śledczą ds. Amber Gold – poza polityczną przepychanką (z obu stron) – było starciem dwóch odmiennych wizji państwa: państwa procedur i państwa woli politycznej.

Państwo procedur to państwo prawne, w którym każdy funkcjonariusz i każda instytucja ma przypisaną rolę. I jest w porządku tak długo, jak długo się tej roli trzyma.

Państwo politycznej woli to państwo, w którym podział ról i kompetencji się zaciera, podobnie jak odpowiedzialność. Gdzie funkcjonariusz nie działa na podstawie procedur, ale poleceń.

Państwo procedur to państwo za Tuska i koalicji PO-PSL. Do niego odwoływała się niemal każda odpowiedź Donalda Tuska na pytania komisji. „To nie była moja kompetencja” – mówił. „Od tego była” – i tu zależnie od pytania – „Komisja Nadzoru Finansowego, prokuratura, służby skarbowe, policja i służby specjalne, minister finansów” itp. Premier tłumaczył np., że nie pozwalał sobie na wtrącanie się w działalność służb specjalnych, nie zalecał śledzenia kogokolwiek. Służby powinny były wiedzieć, co robić w danej sytuacji. A nad nimi był odpowiedzialny minister. Podobnie nie wtrącał się w działalność niezależnej wtedy od rządu prokuratury. I nie zajmował się sprawą konkretnej spółki – np. tego, czy płaci podatki jak należy – bo od tego były służby skarbowe podległe odpowiedniemu ministrowi.

Premier Tusk tłumaczył też, że działał w granicach prawa. Np. nie mógł zakazać gazetom przyjmowania reklam od Amber Gold albo zakazać publikowania reklam już przyjętych i opłaconych. I wskazywał, że KNF ostrzegała przed Amber Gold, a w mediach pojawiły się ostrzegawcze artykuły, więc nie można powiedzieć, że inwestorzy nie byli uprzedzeni.

Pisowscy członkowie komisji z Małgorzatą Wassermann na czele odpowiedzi Tuska odwołujące się do procedur i ustawowych kompetencji traktowali jak oczywisty wykręt i mataczenie. W ich koncepcji państwa nie można się uchronić od odpowiedzialności, dowodząc, że działało się w granicach obowiązków i uprawnień. W tej koncepcji liczy się władza faktyczna, a nie formalna. Jeśli coś zostanie polityczne uznane za ważne czy priorytetowe – prawo, w tym procedury, odsuwa się na bok. To państwo, w którym nie działa „imposibiliyzm prawny”.

To, czy takie państwo dobrze chroni interes publiczny i dobro wspólne, zależy wyłącznie od poziomu moralnego i przekonań władzy.

Z kolei państwo procedur działa „samo z siebie”. To, kto sprawuje władzę, nie jest dla tego działania kluczowe pod warunkiem, że władza szanuje procedury. Państwo jest przewidywalne dla obywateli. Ale może się przerodzić w „państwo teoretyczne”, o którym na „taśmach” z Sowy i Przyjaciół mówił Bartłomiej Sienkiewicz, notabene jako szef MSW i koordynator służb specjalnych współodpowiedzialny za to, co działo się w sprawie Amber Gold (podobnie jak za niewyjaśnienie do końca afery podsłuchowej). Państwo teoretyczne jest wtedy, gdy każdy patrzy na czubek własnego nosa, uważa, że trzymanie się procedur uwalnia go od odpowiedzialności. Wtedy umyka odpowiedzialność za dobro wspólne.

Prawdopodobnie premier Tusk mógł – nawet nie wychodząc poza procedury – zrobić więcej, by wcześniej zatrzymać Amber Gold (choć nie można tego rozpatrywać w kategoriach karnych – niedopełnienia obowiązków – bo jego zwierzchnia władza nad służbami nie sięgała wydawania poleceń). Mimo to państwo procedur i prawa jest dla obywateli bezpieczniejsze, nawet jeśli bywa „państwem teoretycznym”. Bo obywatele też mają swoje procedury, którymi mają szansę przeciwdziałać tej teoretyczności.

Państwo prymatu politycznej woli nad prawem obywatele kontrolują tylko raz na cztery lata – przy okazji wyborów. Poza tym nie mają z nim szans, jeśli ich interes nie rymuje się z interesem władzy.