Państwo nieformalne
Im dalej w komisje śledcze, tym bardziej widać, że jedyne, czym władza w Polsce zarządzała przez ostatnie osiem lat, to kryzys. Nie demograficzny, pandemiczny czy gospodarczy, ale wizerunkowy. A priorytetem dla funkcjonariuszy państwa PiS było niczego nie podpisywać, za nic nie odpowiadać, chronić swoją d…
To, że nikt za nic nie odpowiadał i wszystko było „na gębę”, pokazała już komisja wizowa, w szczególności przesłuchanie Jakuba Osajdy, byłego dyrektora Biura Prawnego MSZ. Teraz kolejną opowieść o państwie „na gębę”, w którym nikt za nic nie odpowiadał i nie zawracano sobie głowy formalnościami i procedurami, mieliśmy na poniedziałkowej komisji ds. wyborów kopertowych. Zeznawał – po raz drugi – Artur Soboń, były wiceminister w resorcie aktywów państwowych (MAP). Ten sam, który napisał do szefa kancelarii premiera (Morawieckiego) Michała Dworczyka słynnego maila i zmiażdżył w nim pomysł zorganizowania wyborów kopertowych jako totalnie niewykonalny. I który podczas inauguracji komisji kopertowej przez kilka godzin powtarzał formułę, że wszystko, co wie o sprawie, powiedział w mowie wstępnej i nie ma nic do dodania.
Na wtorkowym przesłuchaniu zmienił taktykę. Teraz było: „to nie należało do moich obowiązków” i „to nie było formalne”. Do jego obowiązków nie należało zajmowanie się organizacją przygotowań do wyborów kopertowych, a nieformalne było wszystko, co w ramach tego „nie-obowiązku” zrobił. Przede wszystkim nieformalnie (nie) zorganizował spotkań w celu wyboru firmy, która wydrukuje pakiety wyborcze. Mimo to z nieznanego powodu (przynajmniej nie znał go Artur Soboń) przedstawiciele firm drukujących i kolportujących urzędowe druki przyszli na te spotkania, które – z równie nieznanych powodów – odbywały się w siedzibie MAP. I kompletnie nie wiadomo, kto i w jakim trybie wybrał firmę do wydruku pakietów wyborczych. Nie wiadomo też, dlaczego szefostwo Poczty Polskiej zleciło i zapłaciło za druk tych pakietów (co najmniej 70 mln zł), mimo że Poczta nie tylko nie dostała za to zapłaty od władzy, ale nawet nie podpisała umowy z państwem (potem, jak wiemy, musiała dochodzić zapłaty w sądzie).
Pytany, w czyim imieniu działał i za co był odpowiedzialny, były minister Soboń powiedział w poniedziałek, że za nic. Po prostu jego przełożony i ówczesny szef, minister i wicepremier Jacek Sasin, odwołał się do „jego wiedzy i doświadczenia” (Soboń wyjaśnił członkom komisji, że nie zna się ani na organizacji wyborów, ani na firmach poligraficznych). Sasin najwyraźniej brak wiedzy i umiejętności uznał za wystarczającą kompetencję i poprosił go prywatnie, żeby się „poprzyglądał”, jakby tu można zorganizować wybory (ustawa o wyborach kopertowych była w Senacie).
„Nie miałem wyborów w zakresie obowiązków”, „nie miałem uprawnień”, „to były kontakty nieoficjalne” – powtarzał Soboń w różnych konfiguracjach. Na pytanie, o czym rozmawiał na spotkaniach z kierownictwem Poczty Polskiej i z przedstawicielami firm poligraficznych, odpowiedział, że „o wszystkim i o niczym”. Dlaczego „organizował” wybory kopertowe, których organizację w mailu do ministra Dworczyka uznał za niewykonalną? Odmówił odpowiedzi, twierdząc, że mail został wykradziony, więc posługiwanie się nim jest nielegalne. Pan Soboń jest, jak widać, człowiekiem pełnym sprzeczności: jako poseł PiS głosował „za” przygotowaną przez swój rząd ustawą niepozwalającą sądom na odrzucanie dowodów zebranych z naruszeniem prawa, nazywanych „owocami zatrutego drzewa”, a teraz odmawia komisji śledczej prawa zadawania pytań na podstawie takiego „owocu”.
Rzeczywistość nie jest manichejska – stwierdził filozoficznie na początku przesłuchania, pytany, dlaczego te same fakty raz ocenia tak, raz inaczej.
Z tym że Polska PiS akurat była manichejska: podziały i konflikty były metodą rządzenia, a przeciwieństwa zamieniono miejscami: czarne było białe, a białe – czarne.
Teraz wiemy też, że była zorganizowana „nieformalnie” i „na gębę”. Genialny sposób na bezkarność: nie można pociągnąć do odpowiedzialności za nadużycie władzy kogoś, kto jej formalnie nie ma, bo nie ma jej na piśmie. Bo nie „organizuje”, tylko się „przygląda”. I w dodatku przyglądanie się zlecone ma „na gębę”.
Cóż, w takim wypadku trzeba rozliczyć tego, kto się go bez podstaw prawnych słuchał, i tego nad nim, kto nie dopełnił obowiązków jego formalnego umocowania.
A co do wyborów kopertowych – to jednego sprawcę już i tak mamy, bo się podpisał: pod zarządzeniem „przygotowań” do wyborów kopertowych, na podstawie których rząd musiał potem Poczcie Polskiej zwrócić 70 mln, a które to zarządzenie nie miało żadnej podstawy prawnej.
A imię jego: Mateusz Morawiecki.
Komentarze
Oto okazało się, że od jakiegoś czasu mamy w Polsce urzędników dwuformatowych. W zakresie płac, uprawnień i prestiżu społecznego są urzędnikami formalnymi, zaś w zakresie odpowiedzialności za wykonywane działania są nimi nieformalnie.
Przekonał mnie o tym Artur Soboń były wiceminister MAP, przepytywany ponownie po styczniowym występie przed komisją, gdzie zaszokował i zaskoczył wszystkich przyjętą formą odpowiadania na pytania członków sejmowej komisji śledczej ds wyborów kopertowych.
Wczoraj już tego zaskoczenia nie było. Komisja, po styczniowym doświadczeniu przygotowała się na podobne numery. Groźba zastosowania wniosku o areszt na okres do 30 dni przemówiła panu Arturowi do rozumu. Obecny wysoki pracownik glapińskiego NBP, chcąc nie chcąc zaczął odpowiadać – choć z ogromną niechęcią – na pytania. Każda jego wypowiedź zaczynała się od morza słów, w którym trudno było zauważyć rybkę prawdy i konkretu. Sam pan Artur podkreślał swoją urzędniczą fachowość i doświadczenie, a ja łapałem się za głowę, słuchając tego potoku słów.
W trakcie przesłuchania świadek Soboń przyznał się do swego „wysokiej klasy” wykształcenia, jakże popularnego wśród najwyższych urzędników rządu Zjednoczonej Prawicy.
Mateusz Morawiecki, Jacek Sasin i Artur Soboń to magistrowie historii, którzy wybrali urzędnicze ścieżki kariery, za pieniądze jakich nie osiągnęliby pracując w wyuczonym zawodzie.
W początkach tzw. wolnej i demokratycznej Polski planowano stworzenie coś na kształt francuskiego korpusu służby cywilnej, gdzie kandydat na urzędnika powinien był spełnić określone wymagania formalne, nie tylko w procesie zatrudnienia ale także wspinania się po szczeblach kariery. O ile mnie pamięć nie myli, to rząd z tak liczną grupą historyków, zdemontował w Polsce służbę cywilną.
Mam cichą nadzieję, że historia owych formalno-nieformalnych urzędników państwowych zapisze się wielkimi literami w nowym Pitawalu. A wyroki niezawisłych sądów będą przywoływane w przyszłości na studiach prawniczych.
Nasi historycy i tak mają szczęście. Przepisy karne II RP z 17 marca 1921 roku, za przestępstwa urzędnicze przewidywały karę śmierci przez rozstrzelanie. Gdyby nadal obowiązywały, to mogłoby dojść do sporego przerzedzenia kadry urzędniczej prezesa Jarosława Kaczyńskiego…
Pisowskich dygnitarzy pełną gębą można, mimo wszystko, przyszpilić, jeśli komisjami będą zarządzać zamiast politykierów posłowie i posłanki obeznane z pragmatyką przesłuchań, czyli sędziowie, adwokaci, prokuratorzy. Skończą się nieprzemyślane zaczepki ćwiczone w telewizyjnych igrzyskach gadających głów, a zaczną dominować merytoryczne pytania powtarzane aż do skutku. Jeśli w wyniku przesłuchań nie uda się kogoś doprowadzić do odpowiedzialności prawnej, to conajmniej zastanie obnażona amatorszczyzna *nie-dobrej zmiany*.
Najlepiej wszystkich podejrzanych wsadzić do paki hurtem, i to do jednej celi. W ramach aresztu wydobywczego. I zastosować podsłuch, wtedy się dowiemy prawdy.