Spowiedź kochanka marnotrawnego

Marcin Kącki, znany i nagradzany reporter i redaktor „Gazety Wyborczej”, specjalizujący się w opisywaniu mrocznych stron ludzkiej natury, napisał spowiedź. W brawurowym, miejscami przesterowanym stylu bohatera romantycznego, zmagającego się z wewnętrznymi demonami, które pchają go na drogi złe i kręte.

Dużo w tym literatury, dużo emfazy, dużo zamierzonej czy odruchowej autokreacji. I autentycznych emocji. Pierwszym skutkiem publikacji była awantura w „internetach” (nic dziwnego, tekst był świadomie prowokacyjny), kolejnym – zawieszenie autora w obowiązkach redaktorskich i dziennikarskich przez redakcję „Gazety Wyborczej”, która podejrzewa, że spowiedź była manipulacją w samoobronie.

Wiedziałam, że Marcin pisze ten tekst i że to przeżywa. Mówił, że obiecał to zmarłej niedawno Ewie Wanat. Że namawiała go, żeby zmierzył się ze swoimi demonami publicznie. Może to miał być rodzaj egzorcyzmu? Miał rozliczyć się przede wszystkim – tak przynajmniej zrozumiałam – z tym, co złego w jego życiu i w życiu bohaterów jego tekstów wynikło z jego pisania. Z dylematów etycznych reportera, z traumy życia na pograniczu dobra i zła i z tego, co ono robi z człowiekiem.

No więc napisał. A jego spowiedź odczytana została przede wszystkim jako jego prywatne #MeToo. Nie wiem, ale mogę przypuszczać, że nie o to chodziło Ewie Wanat. A już w szczególności nie o taką formę skruchy, jaką wyraził wobec kobiet, w stosunku do których dokonał „przekroczeń” seksualnych.

Wicenaczelna „Gazety Wyborczej” Ola Sobczak, tłumacząc, dlaczego redakcja opublikowała ten tekst (w wydaniu internetowym), napisała: „Potępiam napastliwe zachowania Marcina, ale jednocześnie doceniam jego przeprosiny i wstyd, które uważam za szczere. Nikt poza nim się publicznie nie kaja. A przecież wielu mężczyzn ma takie historie na koncie. Może jestem naiwna, ale liczę na to, że po tekście Kąckiego kogoś jeszcze ruszy sumienie i może postara się powiedzieć choćby to proste rozumiem, przepraszam„.

O co chodzi?

To rzeczywiście cenne, kiedy facet z własnej chęci przyznaje się do molestowania (nawet jeśli eufemizuje, że to „złe kochanie”). Skutek na razie jest odwrotny: odstraszył potencjalnych naśladowców, którzy zamiast odpuszczenia grzechów, mogą się spodziewać czyśćca na ziemi.

W dodatku sposób, w jaki Marcin Kącki dokonał przeprosin, pokazuje, że nic nie zrozumiał. Jego przeprosiny skoncentrowane są na nim samym, na jego wyrzutach sumienia i alkoholizmie, którym się znieczulał i karał za grzechy. Osoby, które – jak sam przyznaje – skrzywdził, nie są celem tych przeprosin, ale środkiem służącym publicznej ekspiacji. Może to nie był efekt zamierzony. Możliwe, że Marcin – i podobni mu faceci, jakich kobiety w życiu spotykają często – naprawdę sądził, że robi wszystko jak trzeba: przyznaje się do winy i przeprasza. Jeśli tak, to tylko dowód na to, jak bardzo różnią się kobieca i męska wrażliwość. Niezrozumienie widać szczególnie we fragmencie, w którym autor stwierdza, że kiedy dzwonił z przeprosinami, słyszał, że „nie ma sprawy, nic się nie stało, było, minęło”. Brał to za dobrą monetę, tymczasem zaprzeczanie, że było się ofiarą, to klasyczny sposób, w jaki walczy ona o godność.

Takie przeprosiny ranią

Przeprosiny, jakich oczekuje kobieta (jeśli w ogóle ich oczekuje, bo może po prostu nie chcieć wracać do czegoś, co ją zraniło), nie mogą służyć do uzyskania przebaczenia. To wręcz nieprzyzwoite, żeby ofiarę stawiać przed dylematem: albo szlachetnie wybaczysz, albo małostkowo będziesz pielęgnować urazę. Przeprosiny powinny służyć uwolnieniu przepraszanej osoby od wstydu, poczucia winy, niechęci do samej siebie i innych objawów traumy, jakiej doznała. O tym, że swoimi przeprosinami Marcin zranił osoby, wobec których dokonał „przekroczenia”, najlepiej świadczy post na FB studentki Polskiej Szkoły Reportażu, w której Marcin Kącki prowadził zajęcia: poczuła się nimi skrzywdzona po raz drugi, bo została narzędziem do jego publicznego samooczyszczenia.

Myślę, że Ewa Wanat, której zadedykował swoją spowiedź, to właśnie by mu powiedziała, tylko znacznie dosadniej.

Drugie dno

Lepiej lub gorzej, ale spowiedzi dokonał. Dramatycznie, egotycznie, tak jak potrafił i z dobrą intencją. Tak sobie pomyślałam. Tym bardziej że widziałam, jak przeżywał jej pisanie. Tymczasem spowiedź może mieć drugie dno. Intencje mogły być nie do końca szczere, a Ewa Wanat i jej „testament”: żeby wyznał winy i dał się wybatożyć za grzechy, to mógł nie być jedyny motyw. Mogła nim być chęć uprzedzenia ciosu, gdy jedno z jego „przekroczeń” wyjdzie na jaw i zamiast kochanka wyklętego zobaczymy mężczyznę nadużywającego władzy wykładowcy w Polskiej Szkole Reportażu do molestowania studentki, która złożyła na niego formalną skargę. Spowiedź mogła służyć zmiękczeniu reakcji opinii publicznej przez pokazanie, że molestant jest człowiekiem cierpiącym, skruszonym, żałującym, a nade wszystko – czczącym kobiety, szczególnie te, które skrzywdził.

Mogę zrozumieć, że facet nie rozumie emocji kobiety, dla której molestowanie czy choćby tylko jego próba są poniżające. Mogę też zrozumieć, że nie rozumie, jak przeprosić. I że ego nie pozwala mu się spowiadać, nie budując jednocześnie własnego pomnika. Ale jeśli – jak sugeruje w oświadczeniu wicenaczelny „Wyborczej” Roman Imielski – spowiedź była samoobroną, to nie zazdroszczę mu kolejnych spotkań z Ewą Wanat, która, jak napisał, „siedzi nocą na mojej komodzie, macha nogami jak Alicja ze swojej krainy, pali długą faję jak gąsienica z tej Alicji i namawia, bym napisał o sobie tak, jak pisałem o innych, czyli szczerze, czyli nie do zniesienia”.