Rada Wolności Słowa jak neo-KRS

Władza zamierza wprowadzić prawo, które pozwoli jej decydować, co może, a co nie może być publikowane w serwisach społecznościowych. Zapewne treści zamieszczane przez portale nacjonalistyczne będą się cieszyć większą przychylnością niż te publikowane np. przez Wolne Sądy czy Strajk Kobiet. A w przypadku nawoływania do demonstracji sprawą na pniu zajmie się prokurator, usuwając takie treści.

Projekt ustawy nazwanej przewrotnie „O ochronie wolności słowa w internetowych serwisach społecznościowych” opublikowało właśnie Ministerstwo Sprawiedliwości.

Zbigniew Ziobro przedstawił ten projekt – z daleka pokazując go do kamery – 16 stycznia, chwaląc się, że zagwarantuje wolność słowa. Była to reakcja na zablokowanie Donalda Trumpa przez Twittera i Facebooka. Ziobro ogłosił, że zapewni polskim internautom wolność słowa i żaden Facebook ich nie zbanuje. W przeciwnym razie specjalna Rada Wolności Słowa zbada, czy rzeczywiście dana treść powinna być zablokowana, czy nie. Gwarancją, że będzie to robić bezstronnie, miało być to, że powoła ją Sejm większością konstytucyjną 3/5 głosów.

Minister Ziobro pokazał projekt do kamery, opowiedział o nim, co chciał – i go schował. Teraz ujawnił – po wycieku projektu do internetu. I okazuje się, że z Radą Wolności Słowa będzie jak z neo-KRS: wyłoni ją rządząca większość według własnej wrażliwości na wolność słowa. W projekcie bowiem czytamy, że owszem, skład Rady i jej przewodniczący mają być wyłaniani większością 3/5 głosów, ale jak się w pierwszym podejściu nie uda, to Sejm wybierze ich zwykłą większością.

Projekt nakłada szereg obowiązków na portale społecznościowe i innych „usługodawców”, którzy prowadzą fora – a więc np. na portale, jak wp.pl czy Onet, media, jak Wyborcza.pl, ale także na zagraniczne platformy, jak FB czy TT, które mają co najmniej milion użytkowników. Obowiązków m.in. dotyczących ustanowienia przejrzystych reguł usuwania treści, sposobu odwołania się i rozpatrywania skarg w ciągu 48 godzin, a na serwisy zagraniczne – ustanowienia polskiego przedstawiciela. Jeśli portal odrzuci skargę, można się będzie odwołać do wspomnianej Rady Wolności Mediów, która ma rozpatrzeć wniosek w siedem dni. Żeby się nie przemęczyć, może sobie wybrać, jakie dowody weźmie pod uwagę – dzięki przepisowi, który mówi, że „pomija dowody, które prowadziłyby do przedłużenia postępowania”.

Decyzja Rady jest natychmiast wykonalna. Inaczej portal czy inny „dostawca usług internetowych” może dostać grzywnę od 50 tys. do 50 mln zł. Można sobie wyobrazić radość, z jaką Rada wymierzy taką karę np. portalowi Wyborcza.pl za nieprzywrócenie wpisu, który moderatorzy forum „Wyborczej” uznają za homofobiczny. Kara wymierzana jest w formie grzywny administracyjnej, bez jakiejkolwiek możliwości odwołania do sądu administracyjnego.

Zbigniew Ziobro zapewnił też kierowanej przez siebie prokuraturze możliwość natychmiastowego „aresztowania” treści, którą uzna za „przestępną”. Na przykład wezwań do demonstracji Strajku Kobiet. Mieliśmy już bowiem przypadki najścia policji na nastolatka, który „szerował” wezwanie do demonstracji przeciw antyaborcyjnemu wyrokowi Trybunału Przyłębskiej, a prokurator krajowy wydał opinię prawną, że uczestników zgromadzeń należy ścigać za stwarzanie zagrożenia szerzenia choroby zakaźnej.

Restrykcje przewidziane w ustawie o wolności słowa w internecie dotkną polskich „usługodawców”, bo zagranicznych, a przynajmniej tych spoza Unii Europejskiej, nie sięgną: nie będzie jak egzekwować wymogów ustawy, jeśli nie zechcą się jej poddać dobrowolnie, bo ich serwery są dla polskich organów niedostępne. Trudno też oczekiwać, że zapłacą jakąkolwiek grzywnę nienałożoną przez sąd.

Tak więc Zbigniew Ziobro przygotował narzędzie, które nie tylko może przywracać treści zdejmowane dziś jako ksenofobiczne czy fejkowe, ale też służyć do wykończenia mediów uznawanych za liberalne czy lewicowe. Albo po prostu biznesowo konkurencyjnych wobec „mediów narodowych”.