Pożegnanie
Krzyśka Leskiego poznałam w połowie lat 80., kiedy mieliśmy po dwadzieścia parę lat. Konspirował od rana do nocy, zawsze w biegu, niedospany, głodny. Z wąsami à la Lech Wałęsa. Jednocześnie zaaferowany do nieprzytomności i krytyczny wobec przedmiotu tego zaaferowania.
Chyba czuł intelektualny i moralny przymus obiektywizacji. Ideał dziennikarza. Ale wtedy raczej typ bohatera romantycznie poświęconego słusznej, acz straconej sprawie. Był zaangażowany w prasę podziemną: najpierw studencką, potem „Tygodnik Mazowsze”. Po stanie wojennym, wbrew pielęgnowanym dziś legendom, zainteresowanie społeczeństwa oporem wobec władzy było znikome. Nikt nie wierzył, że w najbliższym czasie coś się odwróci, „karnawał Solidarności” pokazał, że wszystko, na co nas stać, to chwilowe zrywy. A władza i tak zrobi swoje.
Któregoś dnia, jedząc moje ciasto z truskawkami i zakalcem („byle było słodkie”), powiedział smutno, że czuje się, jakby był razem z całą konspirą zamknięty w rezerwacie. „Drukujemy sobie gazetki i sami je czytamy, polemizując między sobą” – mówił. Ludzi na zewnątrz nic to wszystko już nie obchodzi. A on ma 26 lat i jest zawodowym rewolucjonistą (z dzisiejszej perspektywy: déjà vu…). Ale powiedziawszy, co powiedział, pozostał przy straconej sprawie. Bo tak się godziło, bo tego wymagała słuszność.
Kiedy ktoś mówi czy pisze o Krzyśku, to najczęściej znajdzie się tam na poczesnym miejscu passus, że był „synem Kazimierza Leskiego”, postaci „legendarnej”, żołnierza AK, powstańca warszawskiego, polskiego Jamesa Bonda. A Krzysiek wystarczająco wiele zrobił dla polskiej demokracji, wystarczająco wiele osiągnął zawodowo i był wystarczająco znaczącą postacią, żeby mówić i pisać o nim po prostu: Krzysztof Leski, wybitny dziennikarz, działacz demokratycznego podziemia, prawy człowiek.
Ojciec w żaden sposób nie przyczynił się do jego osiągnięć. Wybitny, ścisły umysł i podziwianą przez innych dziennikarzy szybkość i precyzję myślenia (i pisania) odziedziczył po mamie, profesorce informatyki o światowej renomie. Ojciec był drzazgą w jego duszy: człowiek, który nigdy się nim nie interesował, ale do którego zawsze go porównywano. I któremu – jak sądził – nie dorównuje. I nawet nie próbował. W jednym z wywiadów mówił, że jego ojciec ryzykował życie, a on – co najwyżej paroma latami więzienia. Zresztą do więzienia trafił: w ramach internowania. I swoim zwyczajem ocenił krytycznie, że żadne to bohaterstwo, bo warunki i jedzenie – znośne.
Po mamie – działaczce społecznej – odziedziczył też potrzebę pomagania. Koniec końców to przyczyniło się do jego śmierci: dał dach nad głową kilku mężczyznom, którzy nie mieli gdzie się podziać. Pewnie swojego zabójcę próbowałby usprawiedliwiać: chorował psychicznie, a Krzysiek był człowiekiem głęboko sprawiedliwym, więc nie mógłby tego faktu pominąć i skupić się na własnej krzywdzie.
Niewątpliwie nazbyt wierzył w ludzką dobroć, czy raczej brak złych intencji. Podejście iście buddyjskie: bardziej niż czyny liczą się intencje właśnie.
Jego wybory zawsze miały element moralny: postępował jak należy, a nie jak wygodnie. Oczywiście było to jego „jak należy”, nie motywowane prywatnym interesem, a przekonaniem. A w tych przekonaniach był niesłychanie uparty. I to komplikowało mu życie.
Admirator kotów, które miał za równe ludziom, tylko prostsze w obsłudze. Człowiek pracy i idei, a nie zabawy. Nie prowadził bogatego życia towarzyskiego, kontaktował się na poziomie konkretów, zadań, idei, nie „small toku”. Tym łatwiej wycofał się ze świata dotykalnego na rzecz jego przedstawień: faktów, opinii, obrazów na komputerowym ekranie. I tak jak dawniej, gdy był aktywnym dziennikarzem: analizował, komentował, dokumentował. Miał wiernych czytelników i rozmówców na blogu, na Twitterze, na Facebooku. W takich kontaktach łatwiej ukryć depresję. Odsunął się od fizycznego świata, a świat zostawił go w spokoju. Może za bardzo. A może to było nieuchronne? Gdyby nie jego pobyt w szpitalu, a potem tragiczna śmierć, pewnie nikt by tego jego pogrążania się w wirtualu nie uznał za coś szczególnie niepokojącego. W końcu wyrosło dziś pokolenie, które bardziej żyje w komputerze niż w realu.
Może mogło być inaczej. Może dożyłby starości, może zostałby „nestorem polskiego dziennikarstwa”, dostałby jeszcze jakieś odznaczenia. Na pewno na to zasługiwał – prawością upartego charakteru, talentem i pracowitością.
A może, jak wielu, popadłby w zapomnienie i umarł niezauważony.
Na razie – pamiętamy.
Pogrzeb Krzyśka w piątek 17 stycznia na wojskowych Powązkach o 15. Wcześniej, o 13:30, msza w Kościele św. Brata Alberta i św. Andrzeja Apostoła na pl. Teatralnym w Warszawie.
Komentarze
Pana Krzysztofa znałam tylko pobieżnie z dawnych lat działalności dziennikarskiej.szanowałam…bardzo sprzyjałam.Podglądałam z zaciekawieniem co robi teraz,w tym wrednym czasie Pisu.Trochę na Fb,..wyławiałam Jego wpisy.Bardzo mnie przybiła Jego tak tragiczna i niepotrzebna śmierć.Był dobrym Człowiekiem …ogromny żal….
Pani Ewo! Bardzo ciepły, intymny Pani opis Krzyśka.
Dla mnie był zawsze dobrym kolegą ze studiów na wydziale Mechanicznym Energetyki i Lotnictwa. Był tym do którego inni starali się dorównać, czy to w nauce mechaniki, matematyki czy angielskiego. Zawsze otwarty na pomoc, zawsze zaangażowany w pomoc kolegom. Gdy znalazłem przypadkiem zdjęcia na których był sfotografowany w grudniu 1978 – to był dokładnie taki sam Krzysiek gdy zaczął pisać w prasie. Zawsze uśmiechnięty i zawsze zaangażowany. Gdy mu przekazałem te zdjęcia – oczywiście wirtualnie w zgodzie z dzisiejszymi czasami – obaj się uśmiechnęliśmy do naszej młodości!
Zawsze zostanie uśmiechnięty w mojej pamięci!
A może mi Pan przysłać te zdjęcia?