Miałeś sądzie złoty róg

Dzięki przerzuceniu odpowiedzialności na trzech sędziów reszta – blisko dziewięćdziesięciu sędziów Sądu Najwyższego – mogła umyć ręce.

W prawie istnieje pojęcie obrony koniecznej. Na przykład można drogocennym dywanem ugasić pożar.

Dlaczego w ramach obrony koniecznej nie poświęcić pewnych zasad, gdy wymaga tego ochrona fundamentów praworządności? Czy procedury są dla praworządności – czy praworządność dla procedur? Takich dylematów być nie powinno. Tak jak chorób czy klęsk żywiołowych. Ale są.

Sąd Najwyższy nie rozstrzygnął we wtorek, czy Julia Przyłębska ma uprawnienia do występowania w roli prezesa Trybunału Konstytucyjnego. Nie powołał się jednak na wczorajszy wyrok Trybunału Konstytucyjnego stwierdzający, że ani sąd powszechny, ani Sąd Najwyższy nie ma prawa badać tej sprawy. Skorzystał z innej drogi. Orzeczenie trzech sędziów SN – Macieja Pacudy, Dawida Miąsika i Krzysztofa Staryka – zamyka sprawę legalności powołania Przyłębskiej, zmuszając do tego Sąd Apelacyjny w Warszawie, który zadał mu pytanie prawne.

Pytanie dotyczyło tego, czy Julia Przyłębska została prawidłowo powołana na urząd prezesa, i w związku z tym: czy ma prawo występować w roli prezesa TK przed sądem powszechnym. Trzech sędziów SN odmówiło odpowiedzi na to pytanie, uznając, że sąd powszechny w ogóle nie powinien był przyjmować tej sprawy do rozpatrzenia, a więc i pytać SN.

Sprawa zaczęła się od pozwu prezesa TK, wówczas Andrzeja Rzeplińskiego, o ustalenie, czy dublerzy sędziów (Mariusz Muszyński, Grzegorz Morawski i Henryk Cioch) mają prawo sądzić w Trybunale Konstytucyjnym. Sąd pierwszej instancji – Okręgowy w Warszawie – odrzucił 30 listopada pozew, uznając, że prezes TK nie miał prawa go wnieść, bo w takiej sprawie nie ma „legitymacji sądowej”. Prezes Rzepliński odwołał się do Sądu Apelacyjnego, ale zaraz skończyła się jego kadencja. Wtedy mianowana przez prezydenta prezesem Julia Przyłębska chciała wycofać ten wniosek. Ale Sąd Apelacyjny powziął wątpliwość, czy ma prawo działać jako prezes TK, skoro są poważne wątpliwości co do tego, czy dopełniona została procedura jej powołania na funkcję prezesa: stało się to na mocy przepisów, które wtedy nie weszły jeszcze w życie, i – wbrew ustawie – Zgromadzenie Ogólne Sędziów TK nie przyjęło uchwały o zgłoszeniu jej jako kandydatki na prezesa prezydentowi.

Sąd Apelacyjny zadał pytanie prawne Sądowi Najwyższemu. W poniedziałek Trybunał Konstytucyjny uznał, że sądy nie mogą oceniać legalności powołania prezesa TK. Dziś Sąd Najwyższy odmówił odpowiedzi, uznając, że sąd nie miał prawa pytać, bo nie miał prawa przyjąć sprawy do rozpatrzenia, skoro prezes TK nie ma „legitymacji sądowej” do wnoszenia sprawy o to, kto jest, a kto nie jest sędzią TK.

Sąd Apelacyjny jest związany tym orzeczeniem Sądu Najwyższego.

Mec. Roman Nowosielski, który w tej sprawie reprezentował prezesa Andrzeja Rzeplińskiego, argumentował na rozprawie przed SN, że funkcję prezesa TK pełni osoba nieuprawniona, osoby nieuprawnione do bycia sędziami orzekają w Trybunale, a sądy muszą tę sytuację tolerować – Państwo oparte na nieprawdzie jest państwem chorym. To będzie rak, który będzie toczył system polskiego prawa i sądownictwa – mówił.

Czy jest jeszcze jakaś prawna droga kontroli legalności orzekania przez dublerów i powołania Julii Przyłębskiej na prezesa TK? Zdaniem mec. Nowosielskiego taką sprawę mogą wnieść do sądu rzecznik praw obywatelskich lub prokurator generalny.

Ale – przynajmniej w świetle poniedziałkowego wyroku Trybunału Konstytucyjnego – nie jest to możliwe. Trybunał stwierdził, że badanie przez sądy sprawy legalności powołania prezesa czy sędziów TK narusza konstytucyjną zasadę podziału i równoważenia się władz.

Trybunał Dobrej Zmiany, jak wiadomo, orzeka tak, jak chce partia. W tym wypadku odebrał jedynej niezależnej od partii władzy – sądowniczej – kontrolę nad TK. Ale dlaczego Sąd Najwyższy nie poczuwa się do powinności skontrolowania sytuacji, w której partia rządząca zyskuje pełnię władzy nad pozostałymi dwiema?

Problem kontroli nad Trybunałem Konstytucyjnym jest kontrowersyjny. Zanim PiS przejął Trybunał, kwestionował ostateczność jego wyroków i w ogóle zasadę, że może być organ, który decyduje ostatecznie. „Kto skontroluje kontrolującego?” – pytali politycy. Ale nie może być sytuacji kontroli bez końca. Gdzieś ona musi się kończyć, bo inaczej żadna sprawa nie byłaby prawomocnie rozstrzygnięta. Dlatego wprowadza się mechanizmy kontrolne „po drodze”. Takim jest np. wybór sędziów do Trybunału Konstytucyjnego przez władzę ustawodawczą. Do tego – pozakonstytucyjnie – dodano zaprzysiężenie sędziów przez władzę wykonawczą, czyli prezydenta. A władza wykonawcza wspólnie z ustawodawczą uchwalają prawo, które reguluje działanie Trybunału.

To jest system, a nie izolowane państwa w państwie. Gdy wszyscy aktorzy na tej scenie działają w dobrej wierze, z poszanowaniem zasad i procedur – wszystko działa. Ale dwóch aktorów – władza wykonawcza i ustawodawcza – się zbiesiło. Wbrew regułom poprzestawiali pionki na szachownicy i mówią „szach”. A trzecia władza rozkłada ręce i mówi: nie będziemy naciągać procedur. Można uznać to za szlachetną wstrzemięźliwość. Albo za umywanie rąk. W pełni legalne, oczywiście.

Zasady są kluczowe. Ale jeśli prowadzą do bezprawia lub je legalizują – należy zastosować interpretację, która temu przeciwdziała. Jeśli grozi nam sytuacja, w której dyspozycyjność bezprawnie ukształtowanego Trybunału Konstytucyjnego, działającego na podstawie przepisów uchwalonych z naruszeniem prawa, doprowadza do destrukcji państwa prawa i jego mechanizmów, to powinnością sądów jest znaleźć prawną drogę do ratowania praworządności. Spróbował to zrobić prezes TK Andrzej Rzepliński, skarżąc do sądu wybór dublerów. A potem Sąd Apelacyjny – zadając pytanie o legalność wyboru Julii Przyłębskiej na prezesa TK. Sąd Najwyższy tę próbę udaremnił.

Oczywiście trzech sędziów SN ma prawo mieć swoje poglądy prawne. Ich orzeczenie mieści się w systemie prawa. Podobnie jak orzeczenie innych trzech sędziów SN sprzed półtora miesiąca, udaremniające prawomocne osądzenie Mariusza Kamińskiego. Formalnie oba orzeczenia są w porządku.

I co nam z tego? Równie formalnie w porządku byłyby orzeczenia odwrotne. A przy okazji służyłyby ratowaniu państwa prawa.

W mojej ocenie Sąd Najwyższy uciekł od odpowiedzialności. Danie tej sprawy na skład trzyosobowy pozwala teraz pozostałym sędziom mówić: „to pogląd trzech sędziów, którzy są niezawiśli”. Ale dlaczego sprawa nie poszła na pełny skład? Był taki wniosek mec. Nowosielskiego. Legalność wyboru sędziów TK i legalność wyboru prezesa TK – to przecież sprawa wagi ustrojowej. Dzięki przerzuceniu odpowiedzialności na trzech sędziów reszta – blisko dziewięćdziesięciu – mogła umyć ręce.

Trzecia władza abdykuje. Niestety. Zostaje „ulica i zagranica”.

Tylko jeśli zmieni się władza, jak mamy urządzić to państwo, żeby sędziom się chciało ponosić odpowiedzialność?