Materiał TVN o urodzinach Hitlera to nie prowokacja. To reportaż wcieleniowy
Niemal rok po słynnym programie „Superwizjer” TVN, w którym pokazano nagranie ze świętowania urodzin Hitlera przez neonazistów z wodzisławskiego stowarzyszenia Duma i Nowoczesność, propisowski portal braci Karnowskich wPolityce.pl oskarżył dziennikarzy TVN, że to oni zorganizowali owe urodziny. Mieli to zrobić, płacąc za nie Bogu ducha winnym młodym ludziom 20 tys. zł wręczonych w reklamówce. Dowodem na to ma być zeznanie jednego z podejrzanych w sprawie. Nie ma pieniędzy, nie ma reklamówki z odciskami palców, nie ma świadków. Jest jednoźródłowe pomówienie.
I na tej podstawie prokuratura wszczęła postępowanie „w sprawie”. Na tej też podstawie kilka dni temu w domu operatora TVN, który sfilmował owe urodziny Hitlera, zjawiła się ABW. Zjawiła się, aby zaprosić go na przesłuchanie. Wcześniej śledczym wskazówkę dał ich przełożony Zbigniew Ziobro: „Zebrane w sprawie dowody wskazują na możliwą wersję związaną z prokurowaniem tego wydarzenia za pieniądze, która była warunkowana przez określone osoby” – oświadczył publicznie.
Taktyka obrony?
A więc – sugeruje prokurator generalny – nie było żadnego obchodzenia urodzin Hitlera przez polskich neonazistów. Były tylko podżeganie do przestępstwa i przestępcza inscenizacja w wykonaniu dziennikarzy wrogiej rządowi telewizji. Taką wersję mają przyjąć prokuratorzy. I nie chodzi o to, żeby dziennikarzy rzeczywiście oskarżyć, bo coś takiego nie utrzymałoby się w sądzie. Sąd musi trzymać się zasady domniemania niewinności: skoro nie ma dowodów winy, a w tym przypadku nawet dowodów przestępstwa – nie można skazać.
Chodzi o coś innego: o odsunięcie od członków ruchów neonazistowskich (których PiS lubi określać jako patriotów i których się obawia jako politycznych konkurentów, i o których poparcie zabiega) zarzutów związanych z propagowaniem faszyzmu. Chodzi też o przerzucenie tego zarzutu na znienawidzony przez PiS TVN. Ma być to osiągnięte dzięki gonieniu króliczka, czyli przeciąganiu śledztwa „w sprawie”. Tak aby nikt z podejrzanych w pierwotnym śledztwie nie został skazany. Bo teraz przecież ich obrońcy będą żądać zawieszenia postępowania do czasu wyjaśnienia, czy cała sprawa nie była aby prowokacją TVN.
Gdyby nie zachowanie ABW i prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobry, można by sądzić, że to – rzeczywiście sprytna – taktyka procesowa obrońców oskarżonych z Ruchu Narodowego. Ale uderzono w stół – i nożyce (Ziobro i ABW) się odezwały. Więc widać, że w sprawę zaangażowana jest wyższa polityka.
Stawiam na to, że śledztwo będzie się toczyć bezkonkluzywnie, blokując proces organizatorów „urodzin Hitlera”. Ale możliwa jest też druga wersja: prokuratorowi-ministrowi Ziobrze uda się załatwić, że sprawę dziennikarzy TVN dostanie zaufany skład sędziowski. A przynajmniej minister-prokurator będzie miał nadzieję, że wyrok skazujący jest gwarantowany. A wtedy do sądu trafi akt oskarżenia przeciwko dziennikarzom „Superwizjera” TVN o podżeganie do przestępstwa – propagowania ustroju totalitarnego.
Prowokacja czy reportaż wcieleniowy
Spojrzyjmy na sprawę pod względem prawnym. Dziennikarze Bertold Kittel, Anna Sobolewska i Piotr Wacowski zaprzeczają, że to oni wykreowali imprezę, płacąc za jej zorganizowanie. Nie ma na to dowodu, ale załóżmy – co w praworządnym państwie nie powinno mieć miejsca – że sąd przejdzie nad tym do porządku dziennego, przyjmie akt oskarżenia i będzie sprawę badał dalej.
Trzeba odróżnić prowokację dziennikarską od reportażu wcieleniowego. W prowokacji dziennikarskiej możliwe byłoby opłacenie takiej imprezy w celu pokazania, że są osoby gotowe czcić Hitlera. Że to nie sprzeciwia się ich poglądom. Przeciwnie, mieści się zarówno w ich światopoglądzie, jak i ideologii organizacji, do której należą. I że tacy ludzie są groźni. Czyli: prowokujemy zachowanie, które i tak ma miejsce, ale chcemy złoczyńców przyłapać na gorącym uczynku.
Trotyl, dręczenie uchodźców i korupcja polityczna
Tu możemy przywołać słynną prowokację dziennikarzy „Super Expressu” z 1995 r., którzy kupili (za 2 tys. dol.) trotyl, by pokazać, że gdy w Warszawie zdarzało się podkładanie materiałów wybuchowych (kto dziś pamięta, że tak było, i że robili to biali mężczyźni wyznania rzymskokatolickiego, nie trzeba było „uchodźców muzułmańskich”, którzy zresztą dotąd żadnych materiałów wybuchowych w Polsce nie podłożyli). Sąd, po dziewięciu latach procesu, uwolnił redakcję od winy, uznając, że dziennikarze działali w obronie ważnego społecznie interesu: pokazali, że policja nie odgrywa swojej roli w sprawie tropienia handlu materiałami wybuchowymi.
Podobną prowokację zrobił Grzegorz Kuczek z TVN, kupując fałszywy dowód osobisty i wyłudzając na niego kredyty (2004 r., sąd umorzył postępowanie, nie dopatrując się przestępstwa w działaniu dziennikarza). Czy Mirosław Majeran z Polsatu i Jacek Błaszczyk z „Wprost”, którzy (2002 r.), podszywając się w internecie pod pedofilów szukających dziecięcej pornografii, umożliwili zlikwidowanie międzynarodowej siatki.
Tu także mieści się nagranie ukrytą kamerą przez dziennikarzy TVN Andrzeja Morozowskiego i Tomasza Sekielskiego rozmowy (2006 r.) prominentnego polityka PiS Adama Lipińskiego z Renatą Beger, posłanką Samoobrony, o jej – i innych posłów Samoobrony – przejściu do PiS w zamian za intratne posady (Beger miała dostać stanowisko w Ministerstwie Rolnictwa). Nagranie pokazywało posługiwanie się przez PiS metodą korupcji politycznej, a więc odkrywało metody działania władzy politycznej (było to za pierwszych rządów PiS). Z tym że ten ostatni przykład nigdy nie był rozważany na gruncie kodeksu karnego. Dyskutowano ewentualne naruszenie zasad etyki dziennikarskiej, jako że posłużono się ukrytą kamerą, a rzecz cała uzgodniona była z posłanką Samoobnrony, czyli partii, którą PiS zaczął wtedy traktować jak konkurencję.
Postępowaniem karnym – i uznaniem winy – skończyła się inna sprawa: dziennikarza TVP (w 2013 r.) Endyego Gęsiny Torresa, który dzięki podrobionym dokumentom jako uchodźca został przez sąd umieszczony w zamkniętym ośrodku dla uchodźców. Opisał panujące tam warunki i bezprawne praktyki personelu. I spowodował kontrolę ośrodków i poprawę warunków. Ale został przez sąd – w Białymstoku – uznany winnym posługiwania się fałszywymi dokumentami i wprowadzenia w błąd. Jego prospołeczna motywacja została przez sąd uwzględniona w ten sposób, że odstąpiono od wymierzenia kary. Jest jednak w rejestrze skazanych.
Natomiast półtora miesiąca temu za prowokację został skazany inny dziennikarz. To Paweł Miter, dziś dziennikarz „Warszawskiej Gazety” i „Gazety Finansowej”. Gdy dokonywał tej prowokacji, był wolnym strzelcem. To on podszył się pod asystenta premiera Donalda Tuska, dzwoniąc do prezesa Sądu Apelacyjnego w Gdańsku Ryszarda Milewskiego, by uzganiać z nim termin rozpatrzenia odwołania szefa Amber Gold od postanowienia o tymczasowym aresztowaniu. Ten przykład – jako jedyny zresztą – jest dziś przywoływany przez prorządowe media jako dowód dyspozycyjności sędziów wobec Platformy Obywatelskiej. Ma też uzasadniać konieczność „reformy” sądownictwa. Miter został uznany winnym podżegania prezesa Milewskiego do przekroczenia uprawnień i podszywania się pod osobę pełniącą funkcję publiczną. Wyrok: osiem miesięcy pozbawienia wolności z zawieszeniem na trzy lata.
W sprawie Mitera, inaczej niż w sprawie „Super Expressu” i trotylu czy Gęsiny Toresa, sąd nie dopatrzył się interesu publicznego w dziennikarskiej prowokacji.
Prawo nie zna pojęcia dziennikarskiej prowokacji
Trzeba pamiętać, że prawo nie zna pojęcia „prowokacji dziennikarskiej”. Prowokacja taka nie jest tzw. kontratypem, czyli działaniem prawnie uznanym za wyłączające odpowiedzialność karną, jak np. obrona konieczna czy działanie w stanie wyższej konieczności, gdzie dobro poświęcone musi być niższe lub równe dobru, którego się broni.
Prowokacja dziennikarska jest jedną z technik uprawniania zawodu, podobnie jak reportaż czy dziennikarskie śledztwo. Niektórzy prawnicy uważają, że jeśli w ramach prowokacji dziennikarz łamie prawo, ale jego celem jest obrona jakiejś ważnej społecznie wartości, to działanie takie powinno być rozpatrywane w kategoriach działania w stanie wyższej konieczności. Oczywiście pod warunkiem, że dobro chronione ma wyższą lub równą wartość co dobro poświęcane.
Ci prawnicy, którzy widzą szczególną społeczną rolę prowokacji dziennikarskiej, prawo do niej wywodzą z konstytucyjnej kontrolnej roli mediów. I z prawa prasowego: art. 1 mówi, że „prasa, zgodnie z Konstytucją RP, korzysta z wolności wypowiedzi i urzeczywistnia prawo obywateli do ich rzetelnego informowania, jawności życia publicznego oraz kontroli i krytyki społecznej”.
Neonaziści i odświeżane wędliny
Ale z tego, co od początku mówią dziennikarze TVN, a przede wszystkim z materiału wyemitowanego w „Superwizjerze” wynika, że to nie była prowokacja dziennikarska, ale tzw. reportaż wcieleniowy. Dziennikarze do niczego nie prowokowali, tylko postarali się przeniknąć do środowiska neonazistów i sfilmowali spontanicznie zorganizowane przez nich urodziny Hitlera. Coś podobnego zrobiła w 2005 r. inna dziennikarka TVN, Alicja Kos, zatrudniając się w zakładach mięsnych i dokumentując proces „odświeżania” zepsutych wędlin zwracanych ze sklepów. Nikt nigdy nie próbował jej stawiać zarzutów, bo nie złamała prawa, a jedynie ujawniła realnie istniejący proceder. Z tego, co mówią dziennikarze „Superwizjera”, zrobili dokładnie to samo: udokumentowali rzeczywistość, która ma miejsce bez żadnych prowokacji. A działo się to w czasie, gdy PiS uchwalił kontrowersyjną nowelizację ustawy o IPN, z przepisem zakazującym pomawiania narodu polskiego o współuczestnictwo w zbrodniach nazistowskich. I oto młodzi Polacy w XXI w. czcza Hitlera!
Dziennikarze TVN pokazali rzeczywistość niebezpieczną, łamiącą prawo. I chronioną przez partię rządzącą. A tego ostatniego dowodzi obecna akcja państwowych organów i propisowskich mediów przeciwko dziennikarzom TVN.
Trybunał w Strasburgu o dziennikarskiej prowokacji
I choć wszystko wskazuje na to, że działania dziennikarzy „Superwizjera”” TVN nie były prowokacją dziennikarską, tylko reportażem wcieleniowym – na koniec jeszcze jedyne jak dotąd orzeczenie Trybunału w Strasburgu na temat prowokacji dziennikarskiej.
Haldimann i inni przeciwko Szwajcarii to sprawa czwórki szwajcarskich dziennikarzy telewizyjnych, którzy zrobili materiał o naciąganiu klientów przez agentów ubezpieczeniowych. Jedna z dziennikarek udawała klientkę. Nagrano ukrytą kamerą jej spotkanie z agentem. Twarz agenta zamazano, ukryto nazwisko. Dziennikarka poinformowała go na koniec o prowokacji i dała możliwość wytłumaczenia się. Mimo to szwajcarskie sądy skazały autorów materiału na grzywnę. Uznały, że dziennikarze działali wprawdzie w interesie publicznym, ujawniając oszukańcze praktyki ubezpieczycieli, jednak naruszyli dobra konkretnego agenta.
Innego zdania był Trybunał Praw Człowieka. Uznał, że interes publiczny przeważył nad prywatnym, a ten prywatny dziennikarze naruszyli w minimalnym stopniu, bo zadbali o anonimowość agenta.
Komentarze
Tym młodym głupkom w głowie się poprzewracało, a Hitler od dawna smaży się w piekle.