Lekkość i ciężar słowa

Beata Pawlikowska padła ofiarą „paniki moralnej” i przekłamań percepcji odbiorców. Ofiarą padła też, niestety, wolność słowa. Problem jest natury społecznej, ewentualnie moralnej, ale nie prawnej.

Pawlikowska, podróżniczka i – jak sama podkreśla – dziennikarka nagrała wideobloga pod tytułem „Depresja. Najnowsze badania naukowe”. Oprócz hejtu i gróźb karalnych, jakie wywołał, czeka ją prawdopodobnie proces, na który Maja Herman, lekarka i prezeska Polskiego Towarzystwa Mediów Medycznych, zebrała już w internetowej zbiórce 30 tys. zł. Zbiórkę na pozew założyła, by walczyć ze społecznie niewątpliwie szkodliwym zjawiskiem, jakim jest sianie przez influencerów, głównie internetowych, dezinformacji mogącej zagrozić zdrowiu czy nawet życiu odbiorców. Nie jest jasne, jaka miałaby być podstawa prawna.

Zjawisko, na temat którego naprawdę głośno zrobiło się z powodu ruchu antyszczepionkowców, szczególnie w kontekście pandemii, jest rzeczywiście społecznie groźne. Niewykluczone, że niektóre osoby może zniechęcić do przyjmowania leków antydepresyjnych, a może w ogóle psychotropowych, a to z kolei może się odbić na ich zdrowiu. Maja Herman tak argumentuje na FB: „Przy ocenie szkodliwości treści o wydźwięku negatywnym należy pamiętać, że grupa docelowa to osoby chorujące na depresję, u których należy brać pod uwagę, że ze względu na specyfikę choroby, jaką jest depresja, mamy do czynienia z okolicznościami wyłączającymi lub zmieniającymi w pewnych obszarach rozumienie poznawcze”.

Czyli adresatami są osoby o skłonności do czarnowidztwa, o obniżonym krytycyzmie i podwyższonym poziomie lęku, a więc szczególnie wrażliwe na sugestie. A Beata Pawlikowska w tym materiale całą sobą wyrażała negatywne emocje wobec leków antydepresyjnych.

A więc nie ma sporu co do społecznego oddziaływania takiego przekazu. Ale w tej sprawie krytyka – obok tej racjonalnej – przybrała formę napaści na osobę i wywołuje efekt mrożący przez zastraszenie. A więc godzi w wolność słowa. Wolność, która – przypomnijmy orzecznictwo Trybunału w Strasburgu – obejmuje nie tylko „informacje lub idee odbierane przychylnie lub postrzegane jako nieszkodliwe lub obojętne, ale także takie, które obrażają, szokują lub niepokoją, (…) takie są wymagania pluralizmu, tolerancji i otwartości, bez których nie istnieje demokratyczne społeczeństwo” (sprawa Hendyside przeciwko W. Brytanii).

Całe wydarzenie ma trzy wymiary:

– dotrzymania standardów dziennikarskich
– zawartości przekazu: czy jest zgodny z rzeczywistością z jednej strony i  jak został odczytany – z drugiej
– wymiar etyczny: czy autorkę powinno powstrzymać od poruszania tematu to, że może realnie zaszkodzić ludziom.

Standardy dziennikarskie

Forma i kontekst, w jakich Pawlikowska wystąpiła, to rodzaj gawędy internetowej, prezentującej osobiste refleksje wynikające tego, czego autorka doczytała się w badaniach naukowych. Podkreśliła, że nie jest lekarką, nie zna się na medycynie, a jedynie opowie o tym, co przeczytała. Podała też listę źródeł naukowych, z których korzystała, pozwalając odbiorcom na weryfikację. Za nietrafny uważam argument Pawła Walewskiego, że naruszyła zasady rzetelności: „Na tym właśnie polega dziennikarstwo naukowe: pytamy specjalistów, a nie sami wcielamy się w ich rolę. Lektura tekstów naukowych wymaga ostrożności, a weryfikacja – niezbędnych kompetencji, z czego celebryci i influencerzy zaczynający popularyzować naukę nie zdają sobie sprawy”. Całkowita zgoda, gdy chodzi o dziennikarstwo naukowe. Ale Beata Pawlikowska w żaden sposób nie kreuje się na dziennikarkę naukową, a materiał ukazał się na jej prywatnym blogu, a nie np. na blogu poświęconym medycynie. Pewną wadą jest nieprzedstawienie argumentów „drugiej strony”, czyli krytyków badań, które omawiała. Potwierdza to jej brak przygotowania do tematu, bo wokół kluczowej publikacji sprzed pół roku („Teoria depresji serotoniny: systematyczny przegląd dowodów”) pojawiło się mnóstwo głosów polemicznych, które negowały twierdzenie, że leki antydepresyjne mające podnosić poziom serotoniny są nieskuteczne. Ale skoro była to tylko gawęda naukowej ignorantki – standard rzetelności jest luźniejszy.

Prawda czy fake news

Kwestia prawdy jest ściśle związana z tym, jak treść jej publikacji opisywano w mediach. Można przypuszczać, że wielu odbiorców, w tym tych odsądzających Pawlikowską od czci i wiary, przeczytała te opisy, ale nie obejrzała samego materiału, a przynajmniej nie do końca (trwa 45 minut). Zaś oglądając, już była „sformatowana” tym, jak materiał jest opisywany i jakie nadawano znaczenie poszczególnym sformułowaniom.

Najważniejsze tezy przedstawione przez Pawlikowską:

– „leki antydepresyjne nie leczą”

Zależy, jak rozumiemy słowo „leczą”: czy jako usunięcie przyczyny (np. stanu zapalnego), czy też jako usunięcie lub złagodzenie objawów (środek przeciwbólowy). Pawlicka mówiła jedynie, że leki nie usuwają przyczyny depresji. Ale specjaliści tego nie negują. Depresja jest zaburzeniem mającym nie jedną, a wiele przyczyn, tak fizycznych, związanych z działaniem mózgu, jak społecznych. Poziom serotoniny – o czym mówiła Pawlikowska – nie jest ani wyznacznikiem depresji, ani jej samodzielnie nie wywołuje.

– leki antydepresyjne zmieniają świadomość, przestajemy być „sobą”

To skrót myślowy, ale niesprzeczny z prawdą. Tak wynika z komentarzy ekspertów. Na przykład Marcin Matych, psychoterapeuta i lekarz, tak komentuje nagranie Pawlikowskiej: „Gdy pada zarzut, że leki antydepresyjne zmieniają nam mózg, to odpowiedziałbym, że oddziałują na mózg w tym sensie, że ułatwiają przebudowę neuronalną. I to jest pozytywne, ponieważ ułatwiają tworzenie nowych ścieżek neuronalnych, co w procesie terapii ułatwia wyjście z dotychczasowych schematów i stworzenie nowych, korzystnych nawyków”.

Leki z serotoniną pomagają odnieść sukces w psychoterapii osób z depresją: zmieniają schemat postrzegania i reagowania, zmniejszają negatywne emocje, podnoszą tolerancję na stres, ułatwiają dostosowanie się do sytuacji. A więc rzeczywiście „zmieniają świadomość”. Tyle że słowa Pawlikowskiej odbiorcy odczytali tak, jakby zrównała je z narkotykami.

leki antydepresyjne mogą być groźne dla zdrowia

Pawlikowska wymienia różne zaburzenia powstające w wyniku zażywania leków antydepresyjnych. To prawda. Wystarczy wziąć ulotki popularnych leków z serotoniną i w punkcie „działania niepożądane” przeczytać m.in.:  niepokój, nerwowość, zaburzenia snu, bóle głowy, zaburzenia widzenia, nudności i wymioty, biegunka, dyspepsja (zaburzenia przełykania), zaburzenia smaku, koszmary senne, zmniejszenie popędu płciowego, parestezje, drżenie, impotencja u mężczyzn, zmęczenie, napady panicznego lęku, stany splątania, pokrzywka, łysienie, wysypka, świąd, krwotok maciczny, krwotok miesiączkowy u kobiet, obrzęk.

Ale wystarczy wziąć ulotkę sprzedawanej bez recepty aspiryny: uszkodzenie błony śluzowej żołądka, bóle brzucha, zawroty głowy, krwotok, przyspieszenie czynności serca, astma aspirynowa, śródmiąższowe zapalenie nerek, zapalenie wątroby, obrzęki. Albo vegantalginu: reakcje alergiczne, przyspieszenie czynności serca, niedociśnienie tętnicze, nudności, wymioty, biegunka, przebarwienie siatkówki, jaskra, upośledzenie czynności wątroby i nerek, choroby krwi.

Leki po prostu mają działania niepożądane i nie tylko można, ale należy o nich informować. Do Pawlikowskiej można mieć najwyżej pretensje, że nie poinformowała o powszechności skutków ubocznych.

Wolność słowa a kwestie etyczne

Na wstępie pisałam, że podstawowym zarzutem wobec Pawlikowskiej jest szkodliwy skutek, jaki jej publikacja mogła wywołać. Sama Pawlikowska pod wpływem krytyki, ale i doznanego hejtu, ogłosiła: „Gdybym wiedziała, że mój film wywoła tak gwałtowną reakcję, nigdy bym go nie opublikowała. Żałuję, że to zrobiłam. Żałuję, że to zrobiłam. Sądziłam, że informacje o nowych badaniach naukowych mogą być ciekawe lub pomocne. Rozumiem, że wiele osób nie życzy sobie, żebym się wypowiadała na ten temat. Szanuję to. Nie zamierzam więcej podejmować tego tematu. Przepraszam osoby, które poczuły się urażone”. A więc widzi problem, ale nie ewentualnego zaszkodzenia osobom cierpiącym na depresję, tylko ataku na siebie. Potem zresztą poinformowała, że zamierza wytaczać procesy o ochronę dóbr osobistych.

Ale nie unieważnia to moralnego zarzutu, że osoba publikująca potencjalnie szkodliwe treści powinna się od tego powstrzymać. Tylko czy to nie jest aby rodzaj cenzury prewencyjnej? I szantażu moralnego? Oczywiście skutek zawsze należy rozważyć. Przede wszystkim relację ceny do korzyści. Tu zwykle podaje się przykład, gdy media decydują się nie publikować informacji, że rodzina porwanego zawiadomiła policję, bo to może utrudnić uwolnienie ofiary np. w akcji kontrolowanego wręczenia okupu. Ale są nieoczywiste przypadki, jak działalność Wikileaks (jej założyciel Julian Assange więziony jest już), która, przynajmniej na początku, publikowała wyłącznie dokumenty – najczęściej tajne – nie anonimizując i nie opatrując krytycznymi komentarzami, by odbiorca wyrobił sobie własne zdanie.

Albo słynna sprawa Pentagon Papers – ujawnionych przez „New York Timesa” tajnych dokumentów departamentu obrony USA dotyczących wojny w Wietnamie, z których wynika, że opinii publicznej, ale też kongresmenom władza przekazywała fałszywe informacje. W ocenie sądu interes społeczny, w tym kontrolna rola mediów, przeważył nad ewentualnym zagrożeniem dla bezpieczeństwa państwa.

Z jednej strony mamy wolność słowa i debaty publicznej, z drugiej – bezpieczeństwo i porządek publiczny. Te wartości należy wyważyć w każdym konkretnym przypadku.

W przypadku materiału Beaty Pawlikowskiej nie ma zagrożenia bezpieczeństwa i porządku. Na razie jedynym widocznym skutkiem jest efekt mrożący: Pawlikowska nie zamierza już się na temat leczenia depresji wypowiadać. I o to chodziło np. doktor Mai Herman, gdy zapowiedziała proces: o odstraszenie influencerów i celebrytów od społecznie szkodliwej działalności głoszenia niekompetentnych, nienaukowych i fałszywych treści dotyczących zdrowia: „mam serdecznie dość celebrytów, którzy wypowiadają się o zdrowiu. Szczególnie o zdrowiu psychicznym. Czas na sąd” – napisała.

Tylko pierwszy cel działań prawnych wybrany został dość nieszczęśliwie: Pawlikowska nie nawoływała do przerwania terapii, nie przedstawiała się jako ekspertka, nie oskarżała lekarzy przepisujących antydepresanty ani w ogóle nikogo.

Fakt, depresja stała się problemem społecznym, a antydepresanty zapisywane są masowo. Problemem społecznym jest też mądrzenie się niefachowców (np. dziennikarzy) na fachowe tematy – na zasadzie „gorszy pieniądz wypiera lepszy” to ich, a nie fachowców opinie są słuchane.

Ale faktem jest też, że wolność debaty publicznej jest jeną z najważniejszych gwarancji demokracji. Między innymi dlatego, że debata powoduje, że ludzie zaczynają poszukiwać wiedzy, myśleć i dopiero potem oceniać. A materiał Pawlikowskiej właśnie wywołał ten efekt.