Modus operandi, czyli sprawa sędzi Morawiec

W cieniu kryzysu w rządzącej koalicji rozgrywa się atak na prezeskę stowarzyszenia sędziów Themis Beatę Morawiec. A może nie tyle w cieniu, ile z powodu: sprawa ma pokazać niezłomność i niezbędność Zbigniewa Ziobry w reformowaniu sądownictwa, które polega na pozbywaniu się osób bez „mentalności służebnej”.

Beata Morawiec jest jedną z czołowych postaci ruchu sprzeciwu wobec upolitycznienia sądów. Była jednym z pierwszych prezesów sądów odwołanych przed końcem kadencji przez Ziobrę. I wygrała z nim w pierwszej instancji proces o ochronę dóbr osobistych za uzasadnienie tej dymisji: że była nieudolnym prezesem.

W ataku na nią widać modus operandi, które może się pojawiać częściej wobec problemów ze znalezieniem wiarygodnych zarzutów. Zarzuty o komunistyczną przeszłość się nie nadają, bo większość sędziów orzeka po 1989 r. Zarzuty oparte na wydawaniu wyroków niezgodnych z wolą władzy czy za deklarowanie wierności konstytucji też coraz mniej przemawiają do opinii publicznej. Wracamy więc do zarzutów sprawdzonych: korupcja. Te mają jednak tę wadę, że trzeba je jakoś ukonkretnić. Bez tego są niczym innym niż pomówieniem. Zarzut korupcji pojawia się więc nie w komunikacie prokuratury, a w przecieku.

O tym, że prokuratura chce stawiać sędzi Morawiec taki, a nie inny zarzut, dowiedzieliśmy się z portalu wPolityce.pl. Napisano tam, że do sprawy korupcyjnej będzie miała uchylony immunitet. To pierwszy element modus operandi: przeciek zamiast normalnej pracy prokuratury.

Po publikacji prokuratura rzeczywiście pojawiła się o 6:30 rano w domu sędzi Morawiec, żądając wydania służbowego laptopa i nośników, na których przechowuje ekspertyzę z 2013 r. W razie odmowy zapowiedziała przeszukanie, mimo że sędziego obejmuje immunitet. Prokuratura wyraźnie miała nadzieję, że sędzia nie wyda rzeczy i będzie można to przeszukanie przeprowadzić. Oczywiście bezprawne, ale kto miałby prokuratorów z tego rozliczyć? Dzięki Ziobrze nie odpowiadają dyscyplinarnie za złamanie prawa, jeśli zostało „podjęte wyłącznie w interesie społecznym”.

Sędzia Morawiec udaremniła przeszukanie, wydając rzeczy dobrowolnie – co nie zmienia faktu, że żądając ich, prokuratura przekroczyła uprawnienia. Tym bardziej że w laptopie są sprawy sądzone przez nią i objęte tajemnicą służbową.

Przeszukanie najpewniej miało pomóc znaleźć na sędzię cokolwiek, bo nic na nią nie ma. To drugi element modus operandi: haków szuka się w urządzeniach elektronicznych. Tak było m.in. w sprawie Waldemara Żurka, gdy prokuratura wszczęła z urzędu, rzekomo w jego obronie, postępowanie w sprawie kierowania wobec niego gróźb karalnych. Przeszukano jego telefon.

Morawiec nie dopuściła do przeszukania mieszkania, więc prokuratura ustami rzeczniczki prasowej ogłosiła, że sędzia miała wziąć łapówkę w postaci telefonu komórkowego. Podstawą do tej enuncjacji jest plotka, którą ktoś powtórzył. Już pomijając zniesławiający charakter zachowania rzeczniczki, absurdalność wyroku w zamian za telefon jest dojmująca. Musiałby być chyba ze złota, żeby skusić kogokolwiek.

Zaś oparcie zarzutu – na razie postawionego ustnie przez rzeczniczkę prokuratury – na pomówieniu kogoś, kto ma problem z prawem, przypomina historię z pierwszych rządów PiS. W 2006 r. ogłoszono wykrycie „mafii prokuratorsko-sędziowskiej w bielskim wymiarze sprawiedliwości”. Mafia miała się składać z kilkunastu osób i podejmować decyzje procesowe za łapówki. Na przykład odmawiać zastosowania aresztu czy wnioskować o jego uchylenie. Łapówki były w podobnym stylu co ten telefon: gęś czy butelka alkoholu. Sędziów i prokuratorów pomawiał jedyny sędzia, którego rzeczywiście złapano na przyjmowaniu łapówek i na którego nałożono areszt „wydobywczy”. A także różni podsądni, którzy mieli interes, żeby odpowiedzieć na oczekiwania prokuratury. Sędziowie i prokuratorzy mieli pouchylane immunitety, nie mogli pracować. Po kilku latach okazało się, że nie ma dowodów na żadne łapówki. Niektórzy wyprocesowali odszkodowania.

To trzeci element modus operandi: pomówienia ze strony osób, które mają problem z prawem i interes w dobrych stosunkach z organami ścigania.

W przypadku sędzi Morawiec wyjściem do całej sprawy jest „afera korupcyjna w krakowskich sądach”, a tak naprawdę w Centrum Zamówień dla Sądownictwa, na czele którego stał prezes Sądu Apelacyjnego w Krakowie – jedyny sędzia zamieszany w tę sprawę, reszta to dyrektorzy sądów i inni urzędnicy. „Afera” ciągnie się od pierwszej kadencji PiS.

I nagle pojawia się „sprawa sędzi Morawiec”, która ma być rzekomo zamieszana w pisanie fikcyjnych ekspertyz, co było mechanizmem tej afery. Pojawia się kilka dni po niesubordynowanych wyrokach: najpierw Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie uznaje, że premier bezprawnie wydał zarządzenie o organizacji wyborów przez Pocztę Polską, potem siódemka sędziów Izby Pracy SN orzeka, że ustawy dezubekizacyjnej nie można stosować mechanicznie, tylko należy badać sytuację każdego, komu na jej podstawie planuje się odebrać świadczenie.

Związek działań prokuratury wobec sędzi Morawiec z tymi przejawami niezawisłości nasuwa się sam: sędziowie mają zobaczyć, że nie są w swojej niezawisłości bezkarni. A prokurator generalny Zbigniew Ziobro w ramach walki o władzę toczonej z prezesem PiS pokazuje publiczności, jak bardzo jest przydatny. To kolejny element modus operandi: zastraszyć sędziów.

Ostatni element to odsunięcie od orzekania na lata dzięki odebraniu immunitetu do – dowolnie fikcyjnej – sprawy prokuratorskiej. Taką próbę podjęto wobec Igora Tulei. Z kolei Paweł Juszczyszyn nie może sądzić, bo zawieszono go bezterminowo w obowiązkach za to, że śmiał żądać wglądu w konkurs do neo-KRS.

Zobaczymy, czy dojdzie do wniosku o uchylenie immunitetu sędzi Morawiec. Na razie wydaje się, że prokuraturze nie udało się znaleźć pretekstu. Ale sędziowie dostali informację, że władza nie odpuszcza i nie zapomina. I nie zgina karku przed Unią, bo cała historia miała miejsce tuż po przyjęciu przez Parlament Europejski rezolucji o łamaniu w Polsce praworządności i praw podstawowych. Jego podstawę stanowił szczegółowy raport o represjach wobec sędziów.